NA WYBRZEŻU.
Stary Nikodem, stąpając ciężko, dążył naprzód...
Kończył się krótki dzień grudniowy; czerwone słońce, na kształt ogromnej źrenicy w powiece sinej i fioletowej, na puchowe rzęsy postrzępionych obłoków słało iskry purpury, kłującej, jak szpilki.
Kroki dudniły z lekka po ziemi nadmarzniętej. Ciche jak w odrętwieniu stało morze.
Stary szedł drogą, wiodącą wzdłuż wybrzeża, mijając od czasu do czasu piaski, co ni to złotawe płachty, przeróżnych wielkości, siały się tam i sam.
Kroki dudniły z lekka po ziemi nadmarzniętej. Ciche jak w odrętwieniu stało morze.
Stary szedł drogą, wiodącą wzdłuż wybrzeża, mijając od czasu do czasu piaski, co ni to złotawe płachty, przeróżnych wielkości, siały się tam i sam.
Nikodem, acz przekroczył już osiemdziesiątkę i nieco powłóczył nogami, posuwając się przed siebie, trzymał się jeszcze krzepko.
Spod dużej czapy, osłaniającej od zimna czy wichrów, wymykały się kosmyki włosów bielusieńkich i wełnistych, na skronie i policzki brązowo - szare, niezbyt poryte zmarszczkami. Usta, pod wąsem krótkim, nie otartym dotąd całkowicie z barwy jakiejś, brudno-żółtawej, szerokie i wyraziste, poruszały się, podczas gdy duże, wyblakłe źrenice, pod krzaczastymi brwiami i takimiż rzęsami, zdały się spoglądać w dal nieznaną — nie widząc.
— Czterdzieści pięć złotych — mamrotał stary. — Czterdzieści pięć złotych... Co prawda, mógłby dać więcej, ale... i tak nie jest najgorzej. Zresztą jego furmanka...
Po chwili mruknął znowu:
— Zda się dla Rafałka na buty; te już mu się rozlatują...
Zamilkł zupełnie i przyspieszył kroku. - fragment powieści