Wiele lat temu Baśka, dziewczyna z prowincjonalnej wioski na Podlasiu, chwyciła życie za rogi i wyprowadziła się do Warszawy, razem ze swoim młodym i przystojnym mężem. Tam urodziła córkę, Karolę i tam pięła się po szczeblach kariery, zaniedbując coraz bardziej relacje z siostrą i rodzicami, którzy zostali w ich rodzinnym domu. Jednak kiedy wszystko układało się perfekcyjnie - córka dawała sobie radę w szkole, pieniądze piętrzyły się na koncie bankowym a Baśka uważała, że jest w gruncie rzeczy szczęściarą, los postanowił z niej zadrwić. Szybki rozwód sprawił, że musiała nieoczekiwanie, z dnia na dzień, wrócić na Podlasie z obrażonym na cały świat dzieckiem i niezadowolonym ze zmiany środowiska kotem syberyjskim i znowu dać się schować pod nadopiekuńczymi i surowymi skrzydłami rodziców. Co więcej, rozpoczęła pracę w stadninie koni, gdzie szefem był siejący postrach pan Grzelak - prywatnie jej osobisty ojciec. Jeżeli myślicie, że mogła liczyć na jakiekolwiek względy, to niestety jesteście w ogromnym błędzie. "Galopem po szczęście" to powieść, z którą od początku miałam dwa problemy. Jeden, bo dużą rolę odgrywają tam konie, a z nimi nigdy mi nie było jakoś po drodze. Nie wiem czemu, ale że wszystkich zwierząt stworzonych przez Boga, te właśnie są najmniej bliskie mojemu prozwierzęcemu sercu. Drugi, książkę napisał duet pisarek, a ja duetów nie lubię, bo wychodzę z założenia, że jedną historię powinien stworzyć jeden autor, inaczej robi się bałagan. Ale, o dziwo, ani te konie nie zawadzały mi w lekturze, ani nie potrafię wskazać, który fragment jest pisany przez Justynę Bednarek a który przez Jagnę Kaczanowską. Obie panie zgrały się stylem tak perfekcyjnie, że bałabym się obstawiać w STS, które słowa wyszły spod czyjego pióra. Więc tak jakby moje problematyczne kwestie związane w tym tytułem mogę uznać za niebyłe.
Wracając jednak do fabuły, główna bohaterka i inne postacie muszą zmierzyć się z własnymi słabościami, wadami i niedoskonałościami. Muszą zrozumieć skąd biorą się ich pretensje, ich żale skrywane pod nieprzystępną miną i owiane chłodem niedostępności.
A zrozumienie własnych przewinień nigdy nie jest proste, ponieważ równe jest to z samokrytyką, z przyznaniem się, że popełniło się błąd w momencie, gdy zdawało się być nieomylnym. Ale, żeby cała historia nie była zbyt "psychologiczno-terapeutyczna", autorki dodały szczyptę tajemnicy o dawnych mieszkańcach wioski, postać starej szeptuchy i - jakby inaczej - pokłosie miłości. I nie tylko tej damsko-męskiej, chociaż i taka w "Galopie..." występuje, ale przede wszystkim miłości matczynej, rodzicielskiej, siostrzanej. Trzeba przyznać, że ta obyczajówka spełnia swoje zadanie a więc napawa optymizmem, pokazuje, że wszystko można naprawić, chociaż niekiedy pochylenie głowy w geście "moja wina" jest trudne i wymaga ogromnego samozaparcia. I nie przesadzę, pisząc, że każdy bohater ma w tej opowieści dwie twarze - jedna to ta widziana przez otoczenie, druga zaś to ich wewnętrzne emocje i przemyślenia. I często oba te wizerunki ze sobą nie współgrają, co każe mi zadać pytanie - kim finalnie tak naprawdę jesteśmy? Czy jestem taka, jaką widzi mnie mąż, przyjaciółka i pani z osiedlowego sklepiku, czy taka, jaka jestem w środku, ze swoimi strachami i radościami? Jak myślicie? Które "ja" jest prawdziwe? A może da się mieć tylko jedno oblicze, spójne ze sobą i to nasze wewnętrzne i to, którym funkcjonujemy na co dzień?
Piszcie jak uważacie! I miejcie na uwadze ten tytuł, bo to mądra historia opowiedziana w sympatyczny sposób.