Od początku jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń – napad na ciotkę Matyldę w Nowym Jorku powoduje iż dwóch braci Victor i Tim muszą uciekać do dziadków, o których istnieniu nawet nie wiedzieli. Po pościgu i różnego rodzaju perypetiach na lotnisku trafiają wreszcie do … Polski. Szaleńcza podróż teoretycznie kończy się w wielkim zamku dziadków, ale i tam ich przygody wciąż trwają...
Jak dla mnie większość wydarzeń była przewidywalna, ale bądź co bądź książki dla dzieci nie mogą być nadmiernie skomplikowane, bo mogłyby stać się niezrozumiałe dla młodego czytelnika. Lekko niedowierzałam także w niesamowitą zaradność i odwagę chłopców już od pierwszych stron.
Moim dzieciom książka przypadła do gustu, gdyż uwielbiają fantastyczne przygody. Ja natomiast byłam nią zmęczona, ponieważ styl autora pozostawia wiele do życzenia. Także nagromadzenie trudnych nazw, z których większość nie została dobrze opisana i wyjaśniona, było nużące. Na mojej twarzy pojawiał się nerwowy tik, gdy co drugie słowo pojawiały się nazwy Irmututeńczycy, Setry, Efary, Hubrysi, Gnole… Używanie trudnego słownictwa nie spowodowało, że świat stał się bardziej magiczny. Skomplikowany tekst jest trudny w odbiorze i czytając go, nasza uwaga o wiele szybciej ulega rozproszeniu. Z kolei, tym co wpływa na pozytywny odbiór, jest płynność tekstu tzw. flow, którego tu nie ma…