Najpierw plusy.
* Świetnie, że dowiedziałam się dokładnie o co chodziło z malarstwem zdegenerowanym i o niszczeniu przez nazistów „niepoprawnych politycznie” dzieł, nawet największych twórców. Dla mnie ta wiedza to największa zaleta powieści.
* Wasilij Kandinsky. Zafascynował mnie ten malarz, a powieść sprowokowała do zaprzyjaźnienia się z jego twórczością. WOW!
* Adolf Hitler jako malarz. No, jego twórczość mnie nie oczarowała, ale nie sądziłam, że malował tak dużo i właściwie wcale nie aż tak źle, jak wcześniej sądziłam (poszperałam w sieci).
* Poczytałam o tym, jak się żyło Amerykanom w czasie II wojny oraz w jaki sposób im tę wojnę i wieści z frontu komunikowano. Toż to szok! I jak się żyło Niemcom w czasie dochodzenia Hitlera do władzy. Niby to wiedziałam, ale nadal ciekawe.
Pora na minusy.
* Liczyłam na tytułową synestezję, mnóstwo synestezji, wpływającej na fabułę i ciekawe opisanej. A tej jak na lekarstwo. A przecież słyszeć kolory to niecodzienna sprawa.
* Nie satysfakcjonował mnie wątek romansowy, ale to kwestia upodobań.
* Dużo niewiarygodności znalazłam. Hitler zapraszający do Berghoffu na prywatną kolację żonę Żyda, no proszę Was! I inne tego typu kwiatki.
* Wątek współczesny, który mnie tylko irytował oraz wkurzająca postać dziennikarki i jej nie wiadomo jaka, bylejaka rola.
* Język nie najwyższych lotów, szczególnie przy wątkach współczesnych.
* Okładka. Ojojoj, godna gorącego romansu. Nic ponad to.
Plusy i minusy kładę na wagę. Oglądam języczek u wagi, przważają jednak plusy. O, proszę, wskazuje ponad 6 punktów. Za Kandinsky’ego zaokrąglam w górę.