Staliśmy na wzgórzu zwanym Kamienną Górą w środku miasta Gdyni pod wielkim - o ironio - krzyżem. Był to niemiecki punkt obserwacyjny. Wokół oficerowie nie odejmujący lornetek od oczu. Za miastem, nad dachami nowoczesnych budynków tego wzorcowego miasta, które było nadzieją Polski, patrzyliśmy na bitwę toczącą się dwie mile na północ. Jej odgłosy zbudziły nas dzisiaj rano w łóżkach sopockiego hotelu. O szóstej rano zatrzęsły się szyby w Okach mojego pokoju. Niemiecki pancernik "Schleswig-Holstein", zakotwiczony w Gdańsku, miotał jedenastocalowe pociski ponad naszymi głowami. (...) Niemcy korzystali ze wszystkich rodzajów broni - wielkich dział, małych dział, czołgów i samolotów. Polacy mieli jedynie karabiny maszynowe, ręczne i dwa działka przeciwlotnicze, których desperacko próbowali użyć w roli artylerii polowej przeciwko stanowiskom niemieckich karabinów maszynowych i niemieckim czołgom. (...) Polacy - jak wnioskowaliśmy z odgłosów ich ognia, bo widać było bardzo niewiele - nie tylko bronili się w okopach i kępach krzewów, ale także wykorzystali każdy utrzymywany budynek jako gniazdo karabinów maszynowych. Zmienili dwa duże budynki - szkołę oficerską i gdyńską radiostację - w twierdze i prowadzili ogień maszynowy z kilku okien. Po półgodzinie niemiecki pocisk spadł na dach szkoły i zapalił ją. Potem niemiecka piechota, wspierana - przez lornetki zdawało się, że prowadzona - przez niemieckie czołgi, zaatakowała i otoczyła budynek... Polacy wciąż ostrzeliwali się z karabinów maszynowych przez okna piwniczne płonącego gmachu. Byli odważni i zdesperowani. Nad grzbietem krążył niemiecki wodnosamolot, kierujący ogniem artylerii. Późnij dołączył do niego bombowiec i oba zeszły nisko, ostrzeliwując polskie linie z karabinów maszynowych. Wreszcie pojawił się dywizjon nazistowskich bombowców. Polacy byli w beznadziejnym położeniu. Mimo to walczyli dalej.