"Dzień Tryfidów" to powieść, która mimo tego, że ma już swoje lata, zestarzała się naprawdę dobrze. Autor bardzo umiejętnie operuje słowem, tworząc niesamowity klimat już od pierwszych stron. Choć niejednokrotnie budził we mnie grozę, to też przyciągał po więcej.
Przedstawiono tu intrygującą wizję - niemal cała ludzkość utraciła wzrok, tylko nieliczni go zachowali (w tym nasz główny bohater), a społeczeństwo (tutaj w wielkiej Brytanii) musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jak można się spodziewać - nie wszystkim się to udaje. Są tacy, którzy nie mogą pogodzić się z nowymi warunkami, są tacy, którzy padają ofiarą innych, a czasem obłędu.
Na dodatek, jakby tego było mało, tajemnicze i inteligentne rośliny wyczuwają, że osłabiona ludzkość nie jest w stanie ich kontrolować tak jak dawniej, więc wyruszają na żer... Gdyż wcale nie są to milutkie roślinki. Tryfidy posiadają silną truciznę, którą kierują w stron twarzy człowieka, by jak najszybciej go obezwładnić.
No i właśnie to tytułowe tryfidy były elementem, od którego najczęściej powiewało mi grozą 😅
Bardzo podobało mi się to jak autor przedstawił nam swoją historię. Z jednej strony jest to indywidualna wędrówka głównego bohatera po nowej rzeczywistości, ale z drugiej przedstawiony został też ogólny obraz nowo powstałych społeczności i ich sposobów na radzenie sobie z katastrofą.
Jedyne co mi przeszkadzało to wymienione na początku przyczyny tejże katastrofy, wydawały mi się strasznie niewiarygodne i słabo uzasadnione. Pod koniec trochę się wyjaśnia, ale dla mnie nie w pełni i niestety nie wymazało też wcześniejszego poiryrowania.
Czy mimo wszystko polecam tę historię? Jak najbardziej! Oczywiście, że tak, bo jej plusy zdecydowanie przeważają nad minusami. Przynajmniej moim zdaniem. Na długo zostanie mi ta książka w pamięci i chyba nawet trafiła do grona moich ulubieńców sci-fi!❤️