W ramach #grudnioweopady postanowiłam przeczytać przynajmniej pięć świątecznych powieści obyczajowych i już po pierwszym tytule pożałowałam 🙃
„Dżentelmen na święta" to cztery połączone ze sobą opowiadania z gatunku romansu historycznego. Jest w nim dziewczyna po przejściach i jej nowy opiekun, towarzyszka hrabiny i jej syn oraz sama hrabina i jej dawny adorator. Ich losy natomiast splatają się w okolicach świąt.
Pamiętam powieści tego typu (najpewniej Harlequiny, bo tego u mnie w domu nie brakowało) i pamiętam, że jako nastolatka stanowiły dla mnie cudowny świat dorosłych, o którym mogłam jedynie snuć wyobrażenia. Elementy historyczne natomiast dodawały całości pazura. Przez wzgląd na ten sentyment postanowiłam w końcu dać szansę Melisie Bel, o której słyszałam tyle skrajnych opinii i mam mieszane uczucia. Bo podobało mi się i dobrze się bawiłam. Ale. W żadnym razie nie było to dobre. Świat, jaki autorka przedstawiła, ociekał naiwnością i nierealnością, ale jednocześnie z tyłu głowy mam myśl, że może w tym tkwi urok tego typu powieści. Że właśnie dlatego ludzie je czytają. Nie są dobre, ale nie mają w sobie nic szkodliwego (choć wolałabym, by dżentelmeni w trochę inny sposób ogrzewali zmarznięte damy, to naruszenie pewnych granic i działania wątpliwe). Najczęściej sięgam po powieści, które dużymi literami niejeden krytyk określiłby mianem DOBRYCH, więc „Dżentelmen na święta" to tak duży przeskok, że nawet nie wiem, jak mam skomentować swój wybór. I jak mam poczuć się z tym, że zamiast czytać coś innego nie chciałam od książki się oderwać. Miała błędy logiczne i kilogramy naiwności, ale też słodycz, ciepło i humor. Niejeden raz odczuwałam przez takie tytuły sławne „guilty pleasure", ale dopiero tym razem zaczęłam mocniej się nad wszystkim zastanawiać, bo moje rozbawienie z lektury nie było ironiczne.
Żałuję, że sięgnęłam. Bo teraz pewnie jeszcze coś autorki przeczytam, a nie mogę wystawić jej dobrych ocen za te twory.