Myślałam, że w czwartym, ostatnim zresztą tomie cyklu "Kwartet olandzki", autorstwa Johana Theorina, autor mnie niczym nie zaskoczy. Myślałam, że przeczytam świetnie napisany, ale już jednak pewien schemat, jakże się (na szczęście) myliłam. Autorowi, nie tylko nie brakuje pomysłów, ale nawet nie wiem, czy bym się nie pokusiła o stwierdzenie, że ten tom, ostatni, jest najlepszy z całego cyklu. Chociaż oczywiście, oddając sprawiedliwość wcześniejszym częściom, trzeba powiedzieć, że również były rewelacyjne.
Zaczyna się bardzo niewinnie, a nawet w pewien sposób wesoło i radośnie. Mamy początek lata, na wyspie świętowana jest Noc Świętojańska, dwaj bardzo starsi panowie rozmawiają swobodnie o naprawie "Jaskółki" wiekowej łodzi, jednego z nich. Wydaje się, że nic nie jest w stanie zepsuć radosnego nastroju i świątecznego spokoju wyspy. Nic nardziej mylnego, zgodnie z prawem Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać w tak piękny czas, stanie się...
Uwielbiam Theorina, jego sposób opowiadania i łączenia współczesnego "złego" z historią, a nawet swego rodzaju mitologią, jednak nawet w najśmielszych przypuszczeniach, nie pomyślałam, że właśnie TAM, w tym tomie autor mnie poprowadzi. Historia jest niesamowita i niesamowicie świetnie opowiedziana. Jest w niej i polski, jakże znamienny dla naszej, polskiej historii akcent. Są też bardzo delikatne przypomnienia postaci z poprzednich części.
Niestety to nieodżałowany koniec cyklu, został mi jeszcze tylko do przeczytania "Święty psychol" tego autora i ewentualnie jakieś opowiadania w antologiach. Z jednej strony bardzo żałuję, że autor nie napisał nic więcej, z drugiej jednak nie chciałabym, by klepał, książkę za książką jak nie przemierzając jeden z wiadomych naszych rodzimych autorów... Polecam bardzo, mnie ten szwedzki pisarz uwiódł całkowicie.