Powiem Wam, że generalnie nie przepadam za zbiorami opowiadań. Są zbyt krótkie i zbyt oderwane od siebie, bym mogła się w nie porządnie wkręcić, poznać i polubić bohaterów, czy chociażby wczuć w klimat. Wyjątki są dwa. Albo jeśli opowiadania są dodatkiem do jakiejś serii, którą dobrze znam (“Ropuszki” Anety Jadowskiej), albo jeśli są to Koźlaczki. Nie wiem dlaczego, ale w opowiadania o Koźlaczkach wkręciłam się od razu - chyba to po prostu magia pióra pani Anety ✒️
Ten przydługi wstęp niejako wyjaśnia mój problem z “Czarodziejką z ulicy Reymonta”. Te opowiadania byłyby absolutnie doskonałym dodatkiem do pełnej serii o Lady. Taka seria jednak (niestety!) nie istnieje, przez co czytając opowiadania czułam się jak wrzucona w sam środek świata, który powinnam znać, ale o którym tak naprawdę nie wiem nic. Jak działa magia, kto nią włada, czy ludzie i magiczni żyją obok siebie, jakiego typu demony mogą się pojawić, no i kim jest główna bohaterka i za co mam ją polubić, skoro nic o niej nie wiem? ☹️
Pierwsze opowiadanie średnio mi się spodobało - może właśnie przez to, że zanim ogarnęłam o co chodzi i kto jest kim, dotarłam do jego końca. Drugie było lepsze, chociaż akcja została bardzo nierówno rozłożona i “działo się” dopiero w końcówce, czyli przez jakieś plus minus pięć stron. Ale było przyjemne i pomysłowe. Trzecie z kolei podobało mi się najbardziej - może dlatego, że było najdłuższe, a przez to najbardziej dopracowane? Albo dlatego, że trochę już poznałam ten świat? W każdym razie świetnie się przy nim bawiłam, przez co moja ocena książki znacząco wzrosła!
Wydaje mi się jednak, że dzięki “Czarodziejce…” przekonałam się ostatecznie, by nie sięgać po zbiory opowiadań fantasy, które nie są połączone z żadną znaną mi serią. Za mało cieszę się wtedy historią, a za bardzo irytuję faktem, że nic nie wiem, nie ogarniam i nie czuję żadnych emocji ☹️
Nie chcę, żeby ta recenzja miała negatywny wydźwięk, bo ostatecznie bawiłam się przy "Czarodziejce..." całkiem nieźle - ale nie aż tak dobrze, jak bym chciała...