"Bądź jak ten ptak, który w przelocie siada na mgnienie na gałęziach zbyt wiotkich i czując, jak się uginają, śpiewa nadal. Bo wie, że ma skrzydła"
Czytając takie książki, zawsze zaklinam wszelkie moce, by nigdy nie pozbawiły mnie świadomości, bym do końca swoich dni poznawała twarze moich bliskich, by mój osobisty mózg, który służył mi tyle lat, nagle się nie zbuntował i nie zaczął niszczyć samego siebie. Krótko mówiąc, bym nigdy nie musiała poczuć, co to znaczy chorować na Alzheimera.
Właśnie tego problemu głównie dotyczy ta książka. Na jej kanwie osnuta jest historia Lily, Annabelle i Stanleya. Poznajemy też kilka innych osób, jak chociażby pielęgniarkę Clancy z oddziału dla chorych na tę straszną chorobę, czy murzyńską taksówkarkę Pearl, której ulubionym powiedzeniem jest "witaj pani siostro"). Sporo też czasu spędzimy na tym oddziale, przyglądając się przebywającym tam pacjentom, pielęgniarkom i sanitariuszowi i powiem wam, że wielki szacun dla ludzi, którzy tam pracują.
Pod koniec dowiemy się też o dość ciekawej tajemnicy Annabelle. To był bardzo ciekawy wątek i szkoda, że został przedstawiony tylko w tak enigmatyczny sposób, w postaci surowych kilku zdań z pamiętnika. Ogólnie mówiąc, to dobra książka, jednak bez większych rewelacji, czyli bez ochów i achów, tak na mocne 6 gwiazdek.