Podobno, gdy pewnego dnia Bruce Marshall narzekał, że nie ma dobrej literatury katolickiej, jego żona powiedziała: To na co czekasz? Sam napisz!
I tak powstała "Chwała córy królewskiej"
Opowiada o losach zwykłego, przeciętnego księdza (nazwisko tez ma zwykłe - Smith) w zwykłej, przeciętnej parafii przedsoborowej.
Kościół katolicki w Anglii jest w mniejszości, co odbija się na charakterze zarówno samego księdza Smitha, jak i jego parafian (gdybyśmy ich mieli porównywać z polskimi realiami) ale, jak się okazuje - te różnice w gruncie rzeczy są niewielkie.
Jak wszędzie tak i tu bohater obraca się wśród bardzo różnych ludzi: i złych i dobrych i pysznych i pokornych i chciwych, łasych na zaszczyty i nie dbających ani o majątek ani o sławę. I linia podziału na złych i dobrych nie biegnie pomiędzy "świecki/duchowny" ani też "katolik/niekatolik" ale zwyczajnie - poprzez ludzkie serca, niezależnie od tego kto jakim szyldem macha. Widać to u Marshalla, ale nie na tym skupia się fabuła powieści.
Marshall oczami księdza Smitha spogląda na swoich bliźnich z wyrozumiałą miłością. Taką, która wymaga przede wszystkim od siebie, a dla ludzkich słabości ma zrozumienie, nawet jeśli ich nie pochwala.
Jest to piękna opowieść pełna nadziei, pogody i optymizmu. Polecam każdemu, a zwłaszcza tym, którym się wydaje, że niczego w życiu nie osiągnęli, nikt ich nie docenia, a inni korzystają z owoców ich pracy.