To książka o Bobie, czyli o mężczyźnie, który łowił ryby. To także książka o Bobie, który obserwował Boba. Po trzecie to książka o synu Boba, na którego także wołają Bob.
Bob szuka ryby. Wyjątkowej, która kiedyś być może przypłynie do Boba.
Bob żyje na łodzi, łowi ryby i patrzy w nocne niebo. Niebo usiane jest gwiazdami, zaś te odbijają się w rzecznej wodzie i świecą w oczach ryb Boba.
Bob sam jest rybą, jest gwiazdą, jest rzeką.
Rewelacja! Ok, nie czyta się książki Markusa od tak, rach-ciach. Kilkanaście krótkich wersów na stronie pozornie tylko przyspiesza czytanie. Nieustannie powtarzane frazy i całe zdania nie irytują (bądź co bądź to nawiązanie do Gertrudy Stein i jej literackich eksperymentów), lecz dodają książce jakiejś niezwykłej siły. To „tylko” opowieści mężczyźnie i jego łodzi (już po kilku pierwszych wersach zapalają się pierwsze światełka skojarzeniowe), porzuceniu, miłości ojcowskiej, a przede wszystkim o poszukiwaniu i oczekiwaniu. O nieograniczonej cierpliwości, która nie wie, co to horyzont.
Nic się tu nie dzieje, a jednocześnie dzieje się tak wiele, że trudno zrozumieć, jak Markus zdołał w tak ubogiej formie zagrzebać morza emocji, nawiązań i mistyki. Znalazło się nawet miejsce dla trupa i zaginionej łodzi.
Innymi słowy – odświerzająca i jedyna w swym rodzaju.
Fajnie, że p...