Ilekroć zaglądałam do jednej z filii Gminnej Biblioteki Publicznej, nieopodal mojego miejsca zamieszkania, z jej półek zawsze spoglądała na mnie „Biblia diabła” Leszka Hermana. Dopiero dwa tygodnie temu, skusiła mnie na tyle, bym zapragnęła ją przeczytać. Moje oczekiwania były bardzo wysokie i niestety, już na wstępie zostały one ugaszone.
Spodziewałam się mocnych wrażeń, brutalności, mrocznej atmosfery i tej nieobliczalności, którą tak uwielbiam w tego typie literatury. W zamian otrzymałam ogromną dawkę historii, licznych elementów archeologicznych i niezliczoną ilość tajemnic. Całość opisana spokojnie, melancholijnie i bez dynamiki. Sporo polityki, mało wątków kryminalnych, które stanowią jedynie tło do tej historii. Historii, która posiada dużo ciekawych opisów miejsc- niektóre z nich znam bardzo dobrze, dzięki czemu nawet przyjemnie mi się ją czytało. Niestety mam wrażenie, że znaczna część fabuły jest po prostu przegadana, z niewiele znaczącymi elementami.
Bohaterowie, na pierwszy rzut oka, wydają się charyzmatyczni, inteligentni i zdeterminowani. I tacy w sumie są, tylko czego mi w nich brakuje. Jakieś takiej energii, przebojowości. A tak, nie do końca zapałałam do nich sympatią. Nie znam poprzednich tomów tej serii, w związku z czym trudno mi określić ich wzajemne relacje oraz postawy, jednak czułam od nich pewien egoizm, wywyższanie się czy też zawziętość. Ale to moje odczucia.
„Biblia diabła” nie zachwyciła mnie, ale i nie odrzuciła. W końcu doczytałam ją aż do ostatniej strony, a tych jest wiele. Dla mnie to taka bardzo neutralna powieść, przeczytana i odhaczona na liście. I muszę się przyznać, że nie kuszą mnie jej wcześniejsze części. No cóż! Nie zawsze muszą trafić na świetną lekturę. Tymczasem zabieram się za Maxa Czornyja i Jego obraz Tedda Bundy'ego