Mam niemały kłopot z „Balzakianą”.
Jacek Dehnel wraca do szalonych lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, tego niezwykłego (straszliwego) czasu przemian, szaroburych ulic oświetlonych oszałamiającym blaskiem neonów, kultu pieniądza, bogactwa szybko zdobywanego, plastiku, paździerza i człowieczych postaw. I mimo że skrzą się słowa Autora, nie poczułem, aby „to było to”.
Trzy opowieści wypełnione tym, co ludzkie. Marzeniami o sławie, fortunie i miłości. Pierwsza – o wiele mówiącym tytule „Mięso Wędliny Ubiory Tkaniny” jest dehnelowską reklamą i plastikową reklamówką. To love story z podtekstem artystyczno/kapitalistycznym, czyli jak dobrze wydać córki i zachować biznes. Druga to historia w pełni rodowa, powiedziałbym nawet siostrzana, trzecia – dzięki imieniu bohatera cudnie i złośliwie (z pewnością nie było to zamierzenie Autora! 😉) nawiązująca do współczesności nowela o odmianach miłości do pewnego korepetytora i ostania, cudeńko, o blaskach i nędznym życiu artystki estrady na zasłużonej emeryturze przesiadującej.
Lubię książki Pana Dehnela, bo lubię te dowcipne przytyki, dygresje, drobiazgi z duszą opisywane, te makatki, tapety, marmury na ścianach, porcelanowe filiżanki, te zegarki srebrem błyszczące, obrazy werniksem umorusane, w ramach złotych oprawione. Do tego w „Balzakianie” styl, szyk i porządne nakrycie głowy, muszka osobiście wiązana, książka sprzed półwiecza w dłoniach trzymana. Kultura pozy. Dekadencki (niemal) czas dorobkiewiczów, śmieszne mezalianse, salony obstawione meblami ze sklejki, głowa księdza za węgła wystająca, przekręty i kłamstewka. W tym wszystkim samotność człowieka i skowyt. Złudzenia i klęska.
I nie mogę się przyczepić albo strzelić focha – po prostu wolę J.D. mniej współczesnego. Ale to już moje fanaberie. Bądź co bądź jestem wychowankiem tamtych lat.