Pamiętam, czasów zaprzeszłych, i niesłusznie minionych, tj. z dzieciństwa, w domu, przy obiedzie czasami, mówiono, a może nawet często, gdy serwowano nam zupę poproszę gęstego, albo wprost przeciwnie. Rzadkie-więcej wody, to ja lubię tylko na pierwsze danie dlatego sięgając po tytuł miałam ochotę na witaminy płynące z rozkminy z gatunku lingwistycznego stycznie gramatycznego i rozkładające się fleksją, płynące refleksją i takie tam. Jeśli ktoś/ ktosia książkę na półce lingwistyka, to moim zdaniem, coś nie styka, tematy są ledwie opierające się o literę, z różnych alfabetów. Jest to raczej reportażo -esteistyczna, opisująca niechcący i chcący wrażenia, jej treść muskająca temat języków, dwudziestu języków, najczęściej występujących na Ziemi. Są to te, które autor umieścił na okładce. Podróżujemy od najmniej (według Dorrena) do najbardziej popularnego…
I choć po niej nie ocenia się książki, a raczej nie powinno się tak robić, to jednak wspomnę słówko. Po pierwsze jest żarodająca po oczyskach (nie jest to jej wada, a i wady wzroku nie sposób się nabawić, chociaż czy przy jej lekturze, treści, można się nieźle bawić? Zapraszam do recenzji. Przemyślana,minimalistyczna, twarda i dopracowana, przyjemnie trzyma się w dłoni, książka jest szyta. Papier sztywny. Do tego przemyślane łamanie tekstu.
Treść, cóż, koncept może być poczytany (sic!) zarówno jako wada, jak i zaleta.Zmieniłam zdanie o tej pozycji, im więcej dań ze zdań połykałam w tracie lektury. Nie sposób się domyślić, że jeśli bierzemy na tapet dwadzieścia języków, to nie mogą one być omówione dogłębnie, to impresja, np przy okazji wietnamskiego autor bardziej skupia się na dekoracjach, nauce własnej tego właśnie języka, wspominając o nim, niejako przy okazji. Eseje są (bardzo) krótkie,wiele z nich mieści się na ośmiu kartkach, do tego pierwsza jest wprowadzająca stanowiąca metryczkę przypisaną do danego języka. Jeśli do tego dołożymy zdjęcia (moim zdaniem nic, a nic niewnoszące do tekstu), kurczy się miejsce na to co między okładkami najważniejsze, litery i sensy. Ta książka to impresja, forma krótka, ale czy deser?— osoby, która liczy na dłuższą podróż… Cóż, śmiało mogą czuć się zawiedziona zarówno formą jak i treścią, te z nas, które mają świadomość powyższego mogą odnaleźć przyjemność, może to być forma propedeutyki do zainteresowania się lingwistycznymi zawiłościami, albo na spojrzenie na język trochę z innej strony, bynajmniej, nie biernej. Nie biernej. Rodzaj podróży, która nie ma szansy nas znużyć.
Chociaż, czy aby na pewno? Czasami jedziemy po wertepach, bo rozdziały są merytorycznie nierówne. Poza tym słychać, czuć i widać, że autor nie zna języków, o których pisze, a gorzej niż wietnamski na początek wybrać nie mógł, to znaczy mógł, ale nie chciał się (uczyć nowego alfabetu) język tonalny go pokonał, a on nie tyle go nie pokochał, co nie zapałał sympatią, ale określenie stosunków interlokutorów/interlokutorek jest ciekawe na zasadzie wtrętu. Język arabski to spektakularna porażka, albo nie, świadectwo czego?-spaceru po linii najmniejszego oporu? Nie sposób odnieść wrażenia, że tytuł pisany był na zamówienie, i powstawał szybko, za szybko i niejako za szybką,jeszcze zamgloną. A niemiecki toż to porażka? A perski, prezentowaną w kształcie wywiadu, wywiadu? To za dużo powiedziane (napisane). W taki sposób potraktować tak przebogatą historię języka, mało znanego w Europie… Z tej książki się o niej nie dowiemy, nie przeczytamy, i nie wiem, czy ktoś/ ktosia będzie zachęcona do sięgnięcia po inne książki styczne lingwistycznie.
Jest to książka ciekawostkowa. I jako taką najlepiej ją traktować. Formy krótkie mają tę zaletę, że można połknąć je na raz jako urozmaicenie (nie mylić z majaczeniem) – taki hauścik, łyczek, prztyczek- niekoniecznie elektryczek (ciar nie stwierdzono). Moim zdaniem warto by było ograniczyć się do dziesięciu, siedmiu, albo pięciu języków, to liczby jak każde inne, a było by więcej treści. Poza tym wiele z ilustracji nie wnosi do tekstu nic wartościowego bez żalu można z nich zrezygnować, po co mi fotografia muzyka w książce o języku, nawet tej popularnonaukowej, albo fotografia koszulki? Zaraz, zaraz, książki popularnonaukowej? Może reportażowej, albo – prędzej eseistycznej, to już bliższe rzeczywistości. I dałam za wygraną mniej więcej w połowie. Nie wiem, czy mam prawo, ale je sobie daje oceniania książki, jeśli się jej nie doczytało. Rzadko to robię, to, czyli jednak nie czytam całości między okładkami. Jednak ta pozycja zmęczyła mnie na tyle, żeby jednak zdecydować, by jej nie kończyć. Jest wiele, innych tytułów, po prostu wartych przeczytania. A może jesteście już po jej lekturze? I chcecie się podzielić refleksjami? Zapraszam. Pytanie się nasuwa jeszcze jedno, i to – najważniejsza konkluzja przy okazji tej lektury. O poziom książek popularnonaukowych. Moim zdaniem, od przynajmniej kilku lat, ów drastycznie spada. Nie chodzi o to, by go nadmiernie śrubować, albo nie umilać sobie czasu lekturami przyjemnymi, acz lekkimi, z zasady, i bez kwasu (chociaż ten, przynajmniej w żołądku się przyda). Tyle, że to przykre, iż na taki stan rzeczy dużo ludzi się zgadza, a raczej nie widzi w tym nic złego, albo nie zauważa tego co ma miejsce. Nie chodzi także by pisać niezrozumiale, czy zawile dla samego tylko tego procesu. Takie przykłady mamy w naukach społecznych, chociażby w filozofii. (Inna sprawa, czy filozofia może być nauką…). Osobiście lubię jak lektura książki mnie zmęczy, i nie ma to nic wspólnego z taszczeniem jej przez pół miasta, albo nawet całe w ramach spacerologii stosowanej, jednak to zmęczenie jakiego doznałam podczas tej lektury nie ma nic wspólnego z tym, jakiego chciałabym doznać. A potencjał był. I został. Zmarnowany. Jeśli miałabym podsumować jednym zdaniem. Przeczytać można, w ramach oddechu i nie ciągiem, może, podróżując pociągiem, w ramach ciekawostki, mając świadomość tego, o czym wspomniałam. A może już jesteś po lekturze, i chcesz wymienić się wrażeniami, zapraszam. Dodam tylko, że w przypowieści wieża Babel rozsypała się na kawałki, treść ta się nie rozsypie, bo okładka porządnie wykonana jest.