"Nograsz miał kilkanaście lat, gdy wyruszył w poszukiwaniu cichego i spokojnego miejsca do życia."
Być może czytelnicy Pratchetta czy innych autorów bawiących się gatunkiem potrafią znaleźć dla tej powieści jakąś szufladkę - mnie nieco zaskoczyła. Zmagasz się najpierw przez pół książki (jakieś 120 stron) z infantylnymi pseudo-historyjkami starającymi się jedynie zobrazować, jak bardzo nic się nie dzieje, a wszystko to opowiedziane patynowanym językiem - "na niby" staropolskim, w "na niby" przedchrześcijańskim świecie (choć pada data założenia grodu: 1131, co działo się "przed półwieczem", czyli czas akcji to koniec 12 w.). "Mieszkańcy Nogradu wiedli spokojny żywot. Czasem jednak spokój ów był tak dokuczliwy, że zamieniał sielankowe życie w monotonną wegetację". I w pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że tu wszystko jest na niby - i to średniowiecze, i to, że ktoś ci chce opowiedzieć jakąś historię. Czujesz, że to ten sam autentyzm, ta sama "materia życia", co w wypracowaniu gimnazjalisty: margines społeczny nie używa wyrazów a wszystkie postaci są przez autora kompletnie upupione - czarodziej jest pantoflarzem, złodziej - niezgułą, opat - krzyżówką PR-owca z naiwnym fantastą, zbój - pechowcem, kasztelan - dobrodusznym safandułą, szef straży - narcystycznym półdebilem. Banda idiotów i niedorajdów. Dużo gorzej niż w historyjkach o Kajku i Kokoszu, gdzie postaci mają jednak sporo wdzięku. Naraz zdajesz sobie sprawę, że jedyne, co cię jeszcze przy lekturze trzyma, to ta konsekwentna stylizacja językowa i słowotwórcza kreatywność autora, które przecie ci mówią, że to nie bajka, jaką znasz i nie rzeczywistość, ale przez samą słowiańską materię języka dotykasz i jednej i drugiej, tyle że przez sweterek parodii. Można namacać kształty, który ci coś przypomną.
Powieść jest przegadana, paple się tam bez umiaru, jednak towarzyszy temu humor i wynalazczość językowa. I tak zamiast księdza/szamana - masz bogomiła, zamiast woja/rycerza - wojmiła, płaci się nie pieniądzem, lecz płacidłami - nowe słowa, a przecież jasne i czytelne. Podobnie jest z przedstawioną rzeczywistością: niby to system feudalny - kasztelanowie, dwukółki, gościńce, rzemieślnicy - ale kupiec w zdrapce wygrywa tygodniowy turnus wczasowy w nadmorskim kurorcie, zakonnik wymyśla tricki, czym przyciągnąć wiernych do przybytku rozwieszając po miasteczku plakaty a ryby łowi dla rekreacji, zbój rozwiązuje bandę ze wzgl. na niedochodowość działalności, banda nożowników składa wnioski o zapomogę z urzędu, uzasadniając podanie koniecznością zapewnienia miejsc pracy straży królewskiej, strażnicy miejscy zaś wolą raczej dawać mandaty za srające w mieście konie, niż pilnować bezpieczeństwa na gościńcach (skąd my to znamy?). A kiedy się w mieście zdarzy bójka albo kłótnia, zaraz publiczność stawia ławki, a do ręki bierze miski z "podsmażanymi grysikowymi grudami" - czytaj: z popkornem (tu pozdrawiam denudatio_pulpae;). Kult Peruna też wygląda podejrzanie podobnie do chrześcijaństwa, już choćby w takich drobnych detalach, jak cele zakonne i ambona. Wydaje się, że całość to coś pomiędzy opowiedzianym komiksem a dobroduszną satyrą, która jednak ma na tyle miękkie ostrze, że kończy się zawsze tylko poklepywaniem po ramieniu.
Jedyną w miarę tragiczną postacią jest truchło króla-okrutnika, którego bardziej niż piekło doświadcza niedojdowatość jego własnych następców: sam bóg Perun przygotował mu powrót bardzo kunsztownie i pompatycznie, ale liczył na inteligencję odkrywcy p.o. Indiany Jonesa, i...się srogo przeliczył. Wyszło jak zawsze, bo inaczej wyjść nie mogło - zadeptali, zniszczyli, uświnili. Ksiąg nie doczytali, nie nauczyli się pisać...
Gdzieś od setnej strony wątła akcja rusza jednak i choć wydarzenia mają wymiar jedynie lokalny, by nie rzec podwórkowy, wynagradza to nieco przydługi rozbieg.
Sądząc po epilogu, autor nosi się z zamiarem kontynuacji wątku [vide: Hybel, M: Na zdrowie, 2013]. Dobrze mu życzę. Mam wrażenie, że z trochę podobnej materii kraje Pilipiuk w cyklu "Oko Jelenia", choć tam chodzi o kontekst historyczny i porównanie mentalności ludzi różnych epok, tutaj zaś o lekką satyrę na współczesne stosunki społeczne w małej miejscowości poprzez historyczny, baśniowo-słowiański sztafaż. Zresztą powieść Hybela zawiera o wiele więcej humoru, za to żadnej dydaktyki, bo głównym grzechem jest głupota i niekompetencja, a z tym jak walczyć? Nec Hercules contra plures... I nawet mi tu nie przeszkadza, że udający niewidomego zakonnik może migiem nazbierać pełne garście czarnych jagód po nocy.