“Jesteśmy niepodobnym do siebie rodzeństwem. Nic jej nie brakuje. Elsa jest społecznie ekonomiczna. Rodzi nowe życie i trzyma śmierć za drzwiami szpitala miejskiego. I teraz . I teraz, kiedy tata upadł ostatecznie i jada kolację w Kolaporcie, Mama powoli i spokojnie przesuwa się na pozycje lesbijskie, a ja jestem, jaki jestem - ona pozostaje
jedyną „zdrową" jednostką w rodzinie.
My jej ufamy. I ona jest solidna. W solidnym domu z zadbanym garniturem zębów.”
“ To znaczy kazała mi przyjść. Czuję się, jakbym szedł odebrać coś, czego zapomniałem. Hófí twierdzi, że zapomniałem w niej jednego plemnika. I teraz on odpalił swój własny program. Zaczyna dziergać swoją mieszankę owulacyjną, przez naukowców zwaną życiem. Tak. W środku gładkiego Hólmfríðowego brzucha sadzi się jajko. Z pominięciem nauki. Idę dalej jako logiczna konsekwencja satysfakcji mojego ojca.”
Björn Hlynur, bohater “101 Reykjavik” Hallgrímura Helgasona to przegryw jakich mało. Szczęśliwie dla siebie samego w swym mamisynkowym rozmemłaniu nie tylko nie zdaje sobie z tego sprawy, ba, on ma się za kogoś całkiem, bardzo nawet w porządku. W swoim szczególnym urojeniu wydaje mu się nawet, że po okresie swego wiecznego bezrobocia, przejdzie kiedyś płynnie na emeryturę 🤭 Oderwanie od rzeczywistości tego swego rodzaju antybohatera bywa chwilami doprawdy zabawne, gdyby nie smutny fakt, że jest to postać - z wielu względów - tragiczna.
Hlynur to nieodpowiedzialny, niedojrzały trzydziestotrzyletni facet, który mieszka z matką, czas spędzając głównie na oglądaniu porno i paleniu papierosów. Czasami “spotyka się” z dziewczynami, ale zaiste - dla wszystkich najlepiej, gdy tego nie robi.
Próby konfrontacji Hlynura z życiem kończą się katastrofą. Rytm jego dni wyznacza przełączanie programów, wyprawy do nocnych klubów, wypalane papierosy, filmy wideo, pigułki ecstasy, zużyte prezerwatywy i kolejne eksponaty zdobyte do muzeum osobliwości. Nie chcecie wnikać w szczegóły, zaufajcie mi. 🤫
Nie polubicie raczej głównego protagonisty, ale być może - z coraz większym niedowierzaniem po każdej kolejnej jego eskapadzie- brnąć będziecie dalej, w nadziei, że gdzieś w końcu coś w tym jego dzianiu się zaskoczy, coś pyknie, pstryknie i wrzuci go na tory prawdziwego przeżycia..
Sam tekst niezwykle oryginalny, sposób narracji jest z pewnością ogromnym plusem. Helgason ma ciekawy styl kreślenia powieści. Plastyczny, kreatywny język dopełnia całość. Sporo tu groteski i szaleństwa, które pozwalają wydobywać się spośród grozy bydlęctwa bohatera. Powiedzieć, że jest on żałosny, to nic nie powiedzieć..
Kronika przegranego życia, jest tu smutek, paranoja, sporo ohydy, ale przede wszystkim pustka. Ta, niczym ciemna dziura zasysa Hlynura coraz mocniej, ale on najwyraźniej nic sobie z tego nie robi. Zresztą on w ogóle niewiele podejmuje świadomych działań, za to, gdy już coś zrobi -strzeżcie bogowie.
Bełkot, majaczenie i nieustanna seksualizacja wszystkiego, najgorszy sort skojarzeń, który w pewnym momencie zupełnie powszednieje i już chyba bardziej nudzi niż razi. Współczuć można po prostu takiego odbioru świata..
Jednak bohater nie chce inaczej, jemu tak pasuje, jedynym kamyczkiem codzienności, który go uwiera jest kochanka matki, która mu się podoba..
Nie dodam nic więcej. “101 Reykjavik” nie jest książką dla każdego, jeśli jednak nie brak Wam odwagi i nie jesteście zbyt wrażliwi na wylewające się dosyć często płyny ustrojowe - droga wolna! Próbujcie.