Idąc ulicą spotkałem siebie. Podrapałem się w głowę lewą ręka na co moje alter ego zareagowało biernym bezruchem. To ostatecznie przekonało mnie, że nie mam przed sobą lustra. Po kilku sekundach doppelganger uśmiechnął się i padł mi w ramiona. Po „rosyjskim misiu” rozpoznałem w nim Scopa. Ostatecznie dałem się zaprosić do baru za rogiem gdzie kelner zaproponował nam lunch. Scop zwierzył mi się, iż jako obcy czuje się tu wyalienowany, taka gra słów. Gadał o tym, że: sześć żon go nie rozumie a siódma właśnie przechodzi naturalną zmianę płci, że płastogon mu się znarowił a najnowszy model tripoda właśnie wylądował u mechanika, że ma chyba depresję poinwazyjną. Pocieszałem go że wszyscy nowi tak mają. Ja już się tu jakoś ustawiłem przez te sto lat. Po wyjściu spotkaliśmy jeszcze Rha i Nhoona, pomachali nam i poszli przed siebie. Nikt z mijanych autochtonów nie kapnął się, że po tej samej ulicy szwenda się czterech identycznie wyglądających gości. Ta cała inwazja to jednak łatwizna.