Pardon za tak długi tytuł, ale mam zaćmienie w mózgu, przez co nie mogę wymyślić nic krótszego.
Do założenia tematu zainspirowała mnie dyskusja ze znajomą o naszych stosunkach do literatury i emocjach, które towarzyszą nam podczas czytania i bardzo chcę ją przekonać do swojego zdania, więc mam nadzieję, że odpowiecie.
Czy mieliście kiedyś w swoim życiu sytuację, w której jakaś książka wam się podobała, ale pałaliście do głównego bohatera tak wielką nienawiścią, że zwyczajnie nie mogliście czytać dalej? Ja tak miałam z "Uczniem skrytobójcy" - sama fabuła była nawet okej, język też, ale ten bękart był nie do zniesienia. W niektórych momentach ze wściekłości bolał mnie brzuch i dostawałam gęsiej skórki, bo nie mogłam przeboleć tego jak traktuje on jedynego człowieka, który był dla niego miły i przejmował się jego dobrem, i mimo że to tylko fikcja, byłam emocjonalnie wycieńczona za każdym razem, gdy przeczytałam choć jeden rozdział; porzuciłam tę serię w połowie drugiego tomu, ale do teraz mam flashbacki niektórych scen.
Wam też się takie coś zdarzyło, czy może wychodzicie z założenia, że fabuła jest ważniejsza od bohaterów i wcale nie musicie ich lubić, żeby czerpać z lektury przyjemność?