Gdańsk, ostatnie dni upalnego sierpnia 1939 roku. Tylko nieliczni mają świadomość tego, że za kilka dni wybuchnie wojna. Zwykli mieszkańcy Wolnego Miasta powoli spacerują po mieście, albo wyjeżdżają do pobliskiego Sopotu, by tam odpocząć od nagrzanych słońcem ulic. Komisarz Thiedtke przygotowuje się do przejścia na emeryturę. Już pierwszego września zamieszka z żoną w małym wiejskim domku z ogródkiem. Póki co czeka go ostatnie śledztwo w karierze – przy molo w Jelitkowie znaleziono zwłoki młodej kobiety. Czy jest nią Marianna Walewska, dawna pracodawczyni Lotte Meier, asystentki policji, piękna Polka pochodząca z zamożnej, wpływowej gdańskiej rodziny? Lotte rozpoznaje ją po medalionie, z którym zmarła nigdy się nie rozstawała, ale wkrótce zaczyna mieć wątpliwości... Komisarz Thiedtke zaczyna się zastanawiać, dlaczego komuś zależy na jak najszybszym zamknięciu śledztwa...
Teufel (z niemieckiego: diabeł) to debiutancka powieść Izabeli Żukowskiej, dziennikarki pochodzącej z Gdańska i zdecydowanie zafascynowanej swoim miastem, a zwłaszcza jego historią. Ta krótka, bo zaledwie dwustustronicowa powieść, to właściwie nowelka, mikropowieść, w skondensowanej formie przedstawiająca ostatnie dni przedwojennego Gdańska, rosnące niepokoje społeczne a na ich tle – historię dwóch kobiet. Interesujący początek sprawił, że zaczęłam czytać z wielkim zainteresowaniem. A jednak, ach, jaka szkoda, że tylu rzeczy mi w tej książce zabrakło, a jeszcze więcej mi przeszkadzało...!
Przede wszystkim, nie jestem pewna, czy Teufel to kryminał, czy może powieść szpiegowska lub obyczajowa... Zaczyna się od zwłok i śledztwa, ale tak naprawdę żadne tajemnice nie zostają odkryte, właściwie wszystko zostaje powiedziane wprost, czytelnik nie musi się niczego domyślać. Przez pierwsze sześćdziesiąt stron, prawie połowę książki, akcja nie posuwa się wcale, za to poznajemy dokładnie historię Lotte i Marianny, wspomnienia komisarza Thiedtke (bardzo ciekawe, lecz niezbyt związane z przebiegiem akcji), dopiero w drugiej części książki wreszcie coś zaczyna się dziać.
Ponadto, mimo ciekawego języka, jakim napisana była ta książka, czułam się czasem jakbym czytała jej brudnopis, w którym zdania, zwłaszcza te zdecydowanie przydługie, nie zostały jeszcze wygładzone. A przede wszystkim przeszkadzało mi to, że niemal na każdej stronie pojawiają się niemieckie nazwy ulic, dzielnic i budynków. Czasem jest ich zdecydowanie zbyt dużo, jakby autorce specjalnie zależało na tym, żeby pochwalić się dogłębna znajomością tematu. Podobnie jest z ciekawostkami dotyczącym budowli, dzielnic, zabytków... Możliwe, że gdyby powieść była co najmniej dwa razy dłuższa, wszystkie te „wtręty” zgrabnie wkomponowałyby się w całość, ale w tak krótkiej książce opisy te nic nie wnoszą, służą chyba tylko zapełnieniu stron, jak na przykład opowiedziana na samym wstępie legenda o powstaniu klasztoru w Oliwie... Może i tworzą klimat, ale zdecydowanie występują w nadmiarze. (A przecież to już było – na przykład Marek Krajewski umieścił akcję swoich powieści kryminalnych w niemieckim Wrocławiu, Breslau. Ulice, którymi porusza się Mock mają niemieckie nazwy, w budynkach mieszczą się niemieckie urzędy a jednak czytając te książki nie miałam wrażenia, że to wszystko mnie przytłacza...) W powieści pojawiają się też pewien chłopiec z bębenkiem i doktor o nazwisku Hanemann – zabieg, który cytowany na okładce Stefan Chwin nazywa ukłonem w stronę gry literackiej, a który mnie skojarzył się bardziej z potrzebą utożsamienia się ze znanymi nazwiskami...
Natomiast świetnym pomysłem było umieszczenie fotografii ze zbiorów pana Wojciecha Gruszczyńskiego, które ozdabiają tekst i pomagają przywołać oczyma wyobraźni obraz Gdańska z tamtych lat. Jaka szkoda, że wydane na kiepskim papierze stare czarno-białe zdjęcia straciły sporo swojego uroku.. A dodatkowo, bardzo bym chciała przy nich zobaczyć podpisy, żeby wiedzieć, co one dokładnie przedstawiają.
.
Jednak rzeczą, która mnie chyba najbardziej denerwowała, były przypisy. Przy takiej ilości faktów, nazwisk, ulic, faktów i niemieckich zwrotów, oczekiwałam dokładnych i przejrzystych wyjaśnień i muszę przyznać, że zawiodłam się srodze – niektóre wyjaśnienia były podane w formie przepisów dolnych a niektóre końcowych... bez dokładnego oznaczenia tego, że przypisu należy z tyłu odszukać. Dopiero z tyłu podane były numery stron na których znajdowały się omówione w przypisach nazwiska, niemieckie wyrażenia i historyczne ciekawostki. W dodatku przypisy te wydały mi się zbyt przypadkowe – pewne rzeczy były wyjaśnione, inne nie, zupełnie nie mogłam się w nich połapać. W końcu po skończeniu każdego rozdziału zaglądałam na koniec książki i sprawdzałam, co zostało wyjaśnione.... Nie było to doświadczenie, które chciałabym powtórzyć.
A jednak, wbrew temu wszystkiemu, było w tej opowieści coś intrygującego, coś, co sprawiło, że historia Marianny i Lotte wciągnęła mnie i zainteresowała tak bardzo, że przez książkę właściwie przeleciałam jak burza. Może sprawiła to ciekawie przedstawiona atmosfera Gdańska, może bohaterowie, tacy jak komisarz Thiedtke, policjant starej daty, którzy zdecydowanie mi się spodobali, może sposób w jaki bohaterka pisze (kiedy nie komplikuje zdań nadmiarem niemieckich nazw), a właściwie snuje opowieść, niespiesznie i leniwie opowiadając o ludziach i miejscach?Może to sam Gdańsk, który opowiada nam własną historię ustami autorki?
Polecam tę powieść miłośnikom Gdańska, a zwłaszcza miłośnikom Gdańska przedwojennego, czytelnikom zafascynowanym na równi z autorką polsko-niemieckimi stosunkami, zabytkami Danzing i jego atmosferą.