„Rzadko oglądała się za siebie, bo to, co było, należało do wczoraj, a na wczoraj nie mogła mieć już żadnego wpływu".
„Pokój kołysanek” to już czwarta książka Nataszy Sochy, z jaką miałam okazje się zapoznać. Moja szwagierka kilka razy mi ją zachwalała, więc w końcu postanowiłam po nią sięgnąć. Muszę przyznać, że okładka mocno mnie zmyliła. Jesteście ciekawi dlaczego? To przeczytajcie moją opinię. :)
Opowiedziana tutaj historia jest wzruszająca i pełna ciepła, nie mniej jednak patrząc na okładkę, sądziłam, iż będzie to książka opowiadająca o losach małych bohaterów, jakimi są wcześniaki. I tego w sumie mi zabrakło, ponieważ czytając tę opowieść, miałam wrażenie, że maluszki są, ale tylko takim jak gdyby tłem.
Okazuje się bowiem, iż głównym bohaterem jest osiemdziesięciopięcioletni mężczyzna o imieniu Joachim, który z niewiadomych powodów zatrudnia się w szpitalu w Poznaniu jako wolontariusz na oddziale położniczym. Jak myślicie, co może łączyć starszego Pana z dopiero co urodzonymi maluszkami? Otóż zostaje on ich „Przytulaczem". Przytulając noworodki, opowiada im o swoich licznych przygodach, które przeżył podczas podróży. Zaczyna także coraz częściej opowiadać o swoim życiu związanym z pewną kobietą, a także decyzjach, które podjął w młodości. Dla mnie okazało się to bardzo ciekawym połączeniem. Jak tylko zaczęłam czytać, tak kompletnie nie mogłam się oderwać. Autorka bardziej skupiła się tutaj na opowiedzeniu nam o pewnej bezwarunkowej miłości, która zrodziła się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi. Jednakże nie jest to miłość usłana różami tylko taka prawdziwa, pełna tęsknoty oraz marzeń.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że nie ma ucieczki przed tym, co wydarzyło się w przeszłości, każde wspomnienie z czasem do nas wróci, a wtedy my sami musimy ocenić czy wybory, których dokonaliśmy, aby na pewno były słuszne. Najważniejsze jest to, abyśmy nauczyli się, odnajdywać swoją własną drogę i miejsce na ziemi gdzie poczujemy się szczęśliwi. I właśnie między innymi do tego nawiązuje Pani Natasza Socha.
Bardzo podoba mi się to, że historia oparta jest na faktach. Dotyczy ona nie tylko samej autorki, ponieważ to właśnie podróżnicze zapiski jej dziadka zostały tutaj opisane. Jednakże jest to także osobista opowieść niejakiego Davida Deutchmana, który faktycznie został zatrudniony w szpitalu w Atlancie jako przytulacz maluszków. Przyznam się szczerze, iż sama zapragnęłam zostać taką wolontariuszką. Chętnie poprzytulałabym te małe istotki, którym tak wiele do szczęścia nie potrzeba, jak bliskości drugiej osoby. Zresztą, mimo iż jestem dorosła, to nadal uważam, że każdy z nas potrzebuje przytulenia, dotyku czy zwykłego poczucia, że ktoś jest blisko. Jak dla mnie jest to idealna lektura w okresie świątecznym/ zimowym, ponieważ chwyta za serce, jednocześnie skłaniając do refleksji nad własnym dotychczasowym życiem. Magia, która się tutaj pojawia, jest niemalże namacalna, ale także inspirująca, dlatego też polecam zapoznać się z tą pozycją. Myślę, że się nie zawiedziecie. 😊