Katarzyna Enerlich jest jedną z moich ulubionych polskich autorek. Losy Ludmiły tak mocno zapadły w moją pamięć jak żadna inna książka i wiedziałam, gdy tylko dostałam w ręce cały prowincjonalny tryptyk pani Kasi, że stanie się on jedną z moich ulubionych serii książkowych. I chociaż czytałam „Prowincję…” w zeszłym roku, chociaż sporo czasu od tamtego czasu już upłynęło, książki mają swoje honorowe miejsce na mojej półce. Ostatnio dołączyła tam również czwarta jej część „Prowincja pełna smaków”.
Cieszyłam się ogromnie, gdy dowiedziałam się, że będę mogła poznać dalsze losy Ludmiły i Martina. Urzekł mnie w „Prowincji…” styl autorki, urzekły Mazury wraz ze wszystkimi ich wspaniałościami, urzekła historia tego miejsca, polsko-niemieckie powiązania. Cieszyłam się więc, że będę mogła do tego wszystkiego wrócić – bo jak się nie cieszyć, gdy wracamy do ulubionych bohaterów, razem z nimi przeżywamy ich smutki i radości?...
„Prowincja pełna smaków” to wydarzenia, które miały miejsce po „Prowincji pełnej słońca”. Ludmiła układa sobie życie z Wojtkiem, ale też stara się doprowadzić do końca swoje sprawy z Martinem… Po cóż bowiem się kłócić i mieć do siebie ciągłe żale, gdy można rozstać się w zgodzie i zostać przyjaciółmi? Ale czy możliwa w ogóle jest przyjaźń z byłym mężem? Okazuje się, że tak, o ile żyjemy przede wszystkim w zgodzie z samym sobą… I o tym właśnie jest ta powieść, o przyjaźni, o życiu takim, jakie sobie wymarzyliśmy, które nie wymaga od nas nie wiadomo czego, o życiu w prostocie.
Odkąd tylko wzięłam tę powieść do ręki, urzekła mnie jej okładka. Chyba jest najpiękniejsza ze wszystkich czterech „Prowincji…”, chociaż poprzednie były równie cudowne. I tak jak tytuł wskazuje nam drogę do treści tej książki, tak też jest – „Prowincja pełna smaków” jest właśnie pełna wszystkich tych smakowitości, tych w sumie najprostszych, ale czy właśnie nie najprostsze rzeczy są najlepsze? Tutaj w głównej mierze odnosi się to do jedzenia – któż nie pamięta dań z dzieciństwa, przygotowywanych najczęściej przez babcię, pysznych ciast, potraw, przepisów, które czasem do dziś przekazywane są z pokolenia na pokolenie, aby nie zapomnieć o nich, aby kolejne pokolenia cieszyły się smakami z naszego dzieciństwa i dzieciństwa naszych rodziców… I jak się okazuje to co najprostsze i to, co nie wymaga wielu składników, jest najlepsze. Ta książka pełna jest takich przepisów – łatwych, niewymagających wiele, ale pysznych, które przypominają nam dobre chwile… Żałuję teraz, że wraz z czytaniem tej książki nie miałam obok siebie notatnika i tego wszystkiego nie zapisywałam – mam ochotę przeczytać tę książkę jeszcze raz… A wiecie, co mi najbardziej „zasmakowało” w tej książce? Prosta, zwykła sałatka ziemniaczana Hansa – mam w tej chwili wielką ochotę iść na bazarek (tak, właśnie, nie do supermarketu, gdzie teraz większość osób robi zakupy, ale na targ) po ziemniaki i sama taką przygotować… Prosta, łatwa sałatka z raptem trzema składnikami.
Ale smaki w tej książce nie tylko odnoszą się do jedzenia, chociaż to właśnie jedzenia jest tutaj najwięcej, przepisów, do których składniki znajdziemy we własnym ogródku… Bo jak się okazuje prostota ważna jest również ogólnie w życiu. Takie mamy czasy teraz, że człowiek nie może obejść się bez Internetu, telewizora, laptopów, komórek i różnych innych tabletów… Ale czy naprawdę do wszystko zapewnia nam szczęście? Wątpię. Sama mam już dość ciągłego narzekania, jakie słyszę z radia czy telewizji i najchętniej wyrzuciłabym obie rzeczy za okno. I bardzo się przez to utożsamiłam z główną bohaterką. Okazuje się bowiem, że szczęścia wcale nie zapewni nam nowy, modny samochód… Wręcz przeciwnie, człowiek szczęśliwy najczęściej właśnie jeździ rowerem – po to, aby poczuć przyrodę, odetchnąć świeżym powietrzem, zrelaksować się na łonie natury… Prawda, że niewiele?... A daje tyle radości.
Katarzyna Enerlich pisze o tym wszystkim piękne… uwielbiam ten jej styl, chce się tylko czytać i czytać. Pięknie opowiada o Mazurach i Mrągowie, jej rodzinnym miasteczku, w taki sposób, że chce się nagle rzucić wszystko i tak po prostu pojechać. Cudownie oddaje klimat tego miejsca. Ale przede wszystkim nie zapomina o jego historii, o historii Prus Wschodnich, o jego polsko-niemieckich powiązaniach. Każde miejsce i każda rzecz ma w sobie swoją historię i tylko od nas samych zależy, czy ją dostrzeżemy, czy się nią zainteresujemy. A warto.
„Prowincja pełna smaków” pełna jest smaków, to fakt, ale pełna jest też pięknych miejsc ze swoją własną historią, miejsc, które możemy zobaczyć na własne oczy dzięki licznym fotografiom dołączonym do wydania. Bardzo mi się to podoba we wszystkich czterech częściach, dzięki temu czytelnik może poczuć się jeszcze bliżej tego wszystkiego, bliżej Mazur, odetchnąć świeżym powietrzem nad jeziorem Czos, przejść się rynkiem w Mrągowie. Ja całą „Prowincję…” pokochałam bardzo, a tych, którzy nie mieli jeszcze do czynienia z książkami pani Kasi, zachęcam serdecznie do zapoznania się z nimi. Będzie to z pewnością pełna przygód i pięknych miejsc podróż.
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2013/03/prowincja-pena-smakow.html]