“Niespokojni” to książka podszyta pewnym rozedrganiem. Nie jest to tylko efekt fabuły, w której zaglądamy do rodziny dwojga artystów, przepełnionej duchem niepokoju, ale też formy, jakiej użyła autorka. Książka zbudowana jest na bazie krótszych i dłuższych impresji - tych wspomnień, które najsilniej zapadły w Ullmann. I mimo że nie epatuje w nich emocjami - nie w dosłowny sposób - to jednak mocno czujemy przeżycia autorki. W końcu proste, dosłowne obrazy często najbardziej uderzają.
“Niespokojni” w świetny sposób przedstawiają naturę Liv Ullmann, a przede wszystkim Bergmana. Może dlatego, że zachowania widziane oczami dziecka zdają się być najjaskrawsze, pozbawione interpretacji i przypisywanych motywacji. Dzięki temu możemy “podglądać” rodzinę jak przez dziurkę od klucza - bez zbędnych “upiększeń”. Widzimy paranoiczną obawę ojca przed przeziębieniem, jego obsesję na punkcie punktualności, widzimy kolejnych partnerów matki i twarze, jakie potrafi przybrać na użytek różnych sytuacji.
Rodzinę poznajemy z perspektywy dziewczynki, która musiała wieść dwa życia - część roku z matką, część z ojcem. I były to dwa skrajnie różne światy. Towarzyszymy jej w tęsknocie za tym, aby je połączyć, mieć i matkę i ojca obok siebie. Ullmann pisze o spotkaniu swoich rodziców: “chcę być tam, gdzie mój dzień spotka się z moją nocą”, bo dla niej “zawsze jest albo środek dnia, albo środek nocy”. W pewien sposób jest to dla mnie kwintesencja “Niespokojnych” i ich “rezedrgania” - Ullmann zawsze była na jednym z dwóch krańców sinusoidy, tęskniąc za tym, aby krańce spotkały się ze sobą.
“Niespokojni” mogliby stanowić doskonałe studium dla psychologów. Bardzo ciekawy jest fakt, że autorka, przywołując wspomnienia z lat dziecięcych, o sobie pisze ona - ‘dziewczynka’. Zastanawia mnie też to, że mimo iż o obojgu rodziców pisze z rozbrajającą szczerością (z czego zazwyczaj wyłania się obraz przeciwny temu, co uznalibyśmy za “statystycznie poprawnego rodzica”), to jednak ojca da się lubić, a matkę niekoniecznie. Nie wiem, czy jest to tylko efekt moich odczuć, czy faktycznie specyficznej relacji z ojcem, w której mimo całego pogmatwania odnajdujemy ogromne pokłady uczuć i szacunku.
Bardzo cenię “Niespokojnych” za to, że są dla mnie prawdziwi. Wydaje mi się, że Ullmann pisała tę książkę nie dla nas - czytelników, a dla siebie. Być może w poszukiwaniu swojej tożsamości i próbie zjednoczenia się z tą trzecioosobową dziewczynką ze wspomnień? A może wręcz przeciwnie - zdystansowania się od niej i uwolnienia od szarpiących przeżyć? Być może jest to książka o pożegnaniach i tęsknocie, które cały czas przewijają się w impresjach autorki. W końcu, jak pisze Ullmann wielokrotnie, Bergman miał wyjątkowy talent do pożegnań, a im samym zawsze lepiej wychodziły pożegnania niż spotkania. To ostateczne pożegnanie z ojcem długo jednak nie dokonało się w Ullmann - może więc “Niespokojni” są też pewną jego formą?