Wakacje to taki czas, kiedy mam największą ochotę na czytanie książek prostych, banalnych, być może trochę nawet „odmóżdżających”, które sprawią, że bardzo luźno podejdę do opisywanych w nich historii. Spodziewałam się, że „Larista” spełni w tym względzie moje oczekiwania i nie tylko podaruje mi chwile, w których będę mogła się odprężyć, ale również pozwoli na zżycie się ze światem przedstawionym oraz bohaterami tej powieści. Niestety, książka Melissy Darwood nie do końca spełniła swoją rolę i częściej odczuwałam irytację niż przyjemność z poznawania tej historii.
Larysa to szczęśliwa nastolatka, mieszkająca w małej miejscowości, która ma prawie wszystko, czego mogłaby oczekiwać: najlepszą przyjaciółkę, kochających rodziców i wspaniały talent malarski, z którym może wiązać swoją przyszłość. Brakuje jej tylko jednego – prawdziwej miłości. W dniu swoich osiemnastych urodzin wypowiada życzenie, nie mając pojęcia, że może się ono spełnić. Wkrótce, zupełnie nieoczekiwanie, na jej drodze pojawia się dwójka tajemniczych mężczyzn, którzy sprawią, że życie Larysy obróci się o sto osiemdziesiąt stopni i już nigdy nie będzie takie, jak przedtem.
„Laristę” podzieliłam sobie na takie dwa wymyślone przez siebie etapy, które diametralnie się od siebie różnią. Pierwszy z nich, czyli w zasadzie pierwsza połowa książki to część, która trzyma naprawdę fajny poziom, kiedy jeszcze nic nie zapowiadało tego – być może z malutkimi wyjątkami – co może mnie później spotkać. Wtedy jeszcze bohaterowie wydawali się bardzo sympatyczni, decyzje przez nich podejmowane były racjonalne i wszystko układało się w przyjemną, logiczną całość. Niestety, druga połowa tej powieści to drastyczny spadek jej poziomu, natychmiastowe pojawienie się irytacji u czytelnika oraz załamywanie rąk nad kompletnie absurdalnym i chwilami nawet idiotycznym zachowaniem poszczególnych postaci, w tym przede wszystkim głównej bohaterki.
W pewnym momencie cierpią tutaj nie tylko bohaterowie, ale również język autorki i styl, jakim się posługuje. Melissa Darwood przejawia zadziwiającą sympatię do powiedzonek typu „ciekawość to pierwszy stopień do piekła” czy „postać anielska, dusza diabelska”, które jeszcze na początku, wplecione w zdania brzmiały dosyć sensownie, jednak później coraz częściej zaczęły mnie denerwować i brzmiały bardzo nienaturalnie. Tak jest nie tylko z utartymi powiedzeniami, które bohaterowie wypowiadają w praktycznie każdej, nadarzającej się sytuacji, ale również z przeróżnymi zwrotami czy zdaniami, które nieprzyjemnie brzmiały w ustach oraz również sprawiały wrażenie kompletnie nienaturalnych. Są powieści, przy których można przymknąć oko na takie rewelacje, jednak niestety „Larista” do nich nie należy.
Jak niektórzy mogą się spodziewać, w powieści tej pojawia się wątek romantyczny, wokół którego w zasadzie skupia się cała historia. Jak na paranormal romance nie jest to nic dziwnego, jednak już na samym niemalże początku relacja pomiędzy Larysą a tym jednym, konkretnym bohaterem zaczyna niebezpiecznie przechylać się na tę mniej zadowalającą stronę, kiedy to wątek ten ocieka lukrem i banalnością. Tak też się stało. Bohaterowie, pomiędzy wymienianiem pocałunków, wyrazów dozgonnej miłości oraz symbolicznymi kłótniami/nieporozumieniami, które kończyły się w oczywisty sposób (wyjaśnienie całej sytuacji, łzy oraz przyznanie do dozgonnej miłości), nie wykazywali się w zasadzie niczym, co mogłoby sprawić, że uznałabym ich za postacie wartościowe. Ich relacja w pewnym momencie przekracza wszelkie granice absurdu, jednak, aby się o tym przekonać, powinniście sami zapoznać się z tą książką.
Główna bohaterka z początku przypomina desperatkę, dla której niemalże nic nie ma sensu, ponieważ brak chłopaka uniemożliwia jej bycie szczęśliwą. Takie odniosłam wrażenie i to ono sprawiło, że za nic nie byłam w stanie jej polubić. Larysa to postać bardzo typowa, jakich mnóstwo w paranormalach. Z pozoru cicha, niezauważalna, której brak silnego charakteru i niezależności (zwłaszcza w stosunku do mężczyzny). Takie bohaterki już dawno mi się znudziły, od dłuższego czasu poszukuję silnych kobiecych postaci, które doskonale wiedzą jak radzić sobie w trudnej sytuacji. Dodatkowo bardzo szybko wyciąga ona pochopne wnioski, przez co nawet najbardziej wyrozumiała osoba zacznie tracić cierpliwość.
„Larista” to nie jest książka, która ma tylko i wyłącznie same minusy, choć być może do tej pory z mojej recenzji tak wynika. Pomimo tych wielu chwil irytacji mogę uznać, że spędziłam z nią przyjemne chwile do momentu, w którym niemalże wszystko drastycznie zaczęło tracić poziom, przez co książka przypominała jeden z wielu, typowych, niegodnych polecenia paranormalni. Powieść Melissy Darwood czyta się bardzo szybko i jest to zdecydowanie jej największy atut, a sama historia jest bardzo ciekawa, pomimo tego, że opiera się głównie na wątku religijnym, jednak gdyby opisał ją ktoś z większymi predyspozycjami to na pewno czytałoby się ją dużo przyjemniej.