John Ronald Reuel (albo jak ktoś woli J.R.R.) Tolkien to postać niezwykła. Już samo nazwisko jest znane każdemu, a co dopiero jego dzieła. Jeśli nawet ktoś nie czytał, to na pewno oglądał „Władcę pierścieni”. Urodzony w końcu XIX wieku stał się prekursorem współczesnej fantastyki.
Miałam okazję sięgnąć po jedną z jego książek. „Hobbit” (pełny tytuł: „Hobbit, czyli tam i z powrotem”) to opowieść wydana pierwszy raz w roku 1937. Opowiada ona o przygodzie, jaką przeżył Bilbo Baggins, tytułowy hobbit.
Bilbo prowadzi spokojne życie w swojej norce na Pagórku. Pewnego dnia spotyka go Gandalf, który ma chęć zrobić mu psikusa. Następnego dnia odwiedza go wraz z trzynastoma krasnoludami i namawia do wyprawy po złoto ukryte w Samotnej Górze. Początkowo hobbit jest przerażony – jego nacja nie ma w zwyczaju podróżować. Jednak pod wpływem impulsu udaje się w raz z nimi, po drodze spotykając mnóstwo nowych istot i przeżywając wiele dziwnych historii.
Najważniejsze dla czytelnika, takiego jak ja, czyli laika, jest to jak w posiadanie Bilba trafia pierścień. Błyskotka ta to magiczny pierścień, który przypadkiem znajduje hobbit w czasie jednej z przygód. Potem wiele razy ratuje mu on życie. Zresztą nie tylko jemu.
Główne wątki powieści to zdecydowanie motyw podróży. Trwa ona przez niemal wszystkie stronice. Przy tej okazji pojawiają się również przygody, które są kolejnym wątkiem książki. Oprócz tego ważna jest także przemiana wewnętrzna Bilba, która dokonuje się powoli, dlatego jest tak dokładnie opisana. Dodatkowo wyróżniłabym też motyw fantastyczny – nie brak go ani przez chwilę – pojawiają się bowiem krasnoludy, elfy, czarodzieje, olbrzymy, trolle, a nawet smok.
Książka zdecydowanie jest idealnym przykładem powieści fantastycznej. Jest napisana prostym, przyjemnym językiem. Jedyne co może sprawiać trudności to nazwy własne a także wielość imion krasnoludów, które ciągle przewijają się przez karty powieści.
Jest też pewien minus. Początkowo nie mogłam oderwać oczu od pięknie napisanych zdań, potem jednak zauważyłam, że redakcja zaczęła sobie odpuszczać. Wypowiedzi jednej osoby często rozbite są na dwa myślniki, a przed „i” lub „oraz” pojawiają się dywizy, kompletnie niepotrzebnie. Rozbija to szyk zdania, sprawiając że czytelnik nie wie, o co chodzi. Poza tym pod koniec powieści widocznie zaniedbano znaki interpunkcyjne (brakuje kropek na końcu zdań, lub przecinki stoją w złych miejscach).
Poza tym książkę czyta się szybko i przyjemnie. Nie ma tam dużo opisów, a te które się pojawiają są fantastycznie stworzone, pomagając wyobraźni pracować na pełnych obrotach. Dialogi są zazwyczaj krótkie. Czasem tylko, gdy występuje bardziej rozbudowana kwestia, rozdzielono ją na akapity, co mnie osobiście bardzo się nie podoba – nieuważny czytelnik mógłby odebrać opowieść snutą przez jednego bohatera jako wypowiedź i narrację.
Nie należy też zapominać o pięknych ilustracjach Alana Lee. Są one przerywnikiem podczas opowieści, mają cudowne kolory, są klimatyczne a kartki są nienumerowane, przez co czytelnik nie gubi się. Okładka zachęca do sięgnięcia po książkę, właśnie dzięki temu zestawieniu: wspaniała ilustracja i znany autor.
Moim zdaniem powieść jest ciekawa. Spodziewałam się jednak czegoś innego. XXI wieczna fantastyka przyzwyczaiła mnie do tego, że w powieści leje się krew, występują młodzi i przystojni bohaterowie, a w tle zawsze wisi romans w trójkącie. Tu fabuła jest zupełnie inna, dlatego byłam zaskoczona tą odmiennością.
Najciekawszy moim zdaniem jest narrator – wydaje się jakby snuł on swoją opowieść w ciepły wieczór przy herbacie, a my byśmy go słuchali. Wrażenie to dodaje mu wiele uroku. Poza tym zwraca się on do nas jak do znajomych. Jest wszechwiedzący – nie tylko opisuje co dzieje się z Bilbem, ale też wie jak zachowują się w tym czasie inne, kluczowe dla powieści postacie w oddalonej od tytułowego bohatera części Śródziemia. To bardzo ułatwia nam zrozumienie wielu kwestii.
Podobała mi się ta lektura. Połknęłam te 300 stron w mgnieniu oka. Był to bardzo przyjemnie spędzony czas.
Komu mogłabym polecić książkę? Na pewno każdemu, kto lubi fantastykę. Tu odkryje początki tego gatunku. Nie ma co jednak spodziewać się fajerwerków. To przyjemna opowieść, napisana tak, że nie czyta się jej z wypiekami na twarzy (choć są bitwy, niebezpieczeństwa i ucieczki). Po „Hobbita” powinni sięgnąć też ci, którzy znają Tolkiena z filmowego „Władcy pierścieni”. Ja należałam do tej drugiej grupy i przyznaję, że nie zawiodłam się.