To moje drugie podejście do Dana Browna. Pierwsze spotkanie mieliśmy mniej więcej miesiąc temu i wówczas przyjrzałam się dokładniej „Aniołom i demonom” (czytałam je w wersji oryginalnej jako „Angels and Demons). Perypetie Roberta Langdona nie wywarły na mnie tak piorunującego wrażenia jak na milionach czytelników. Cóż… taki mój gust… recenzyjnej kapryśnicy… Jednakoż nie uznałam Dana Browna z jego stylem pisania za kompletnie niewartego uwagi i postanowiłam dać mu drugą szansę. Chyba nic bardziej rozsądnego nie mogłam zrobić, niż wykazać się konsekwencją i sięgnąć po część drugą opowieści z bystrym profesorem Harvarda w roli głównej, czyli po „Kod Leonarda da Vinci”. I tym razem również czytałam w oryginale („The Da Vinci Code”).
Nie będę się szeroko rozpisywać, bo uważam, że skoro książka nie przypadła mi do gustu, więc już wystarczająco dużo czasu zmitrężyłam na jej lekturze, dlatego szkoda go dodatkowo marnować na recenzyjny elaborat. Mogę przecież sięgnąć po inną opowieść, która być może mnie zauroczy. Powiem więc krótko, że absolutnie podtrzymuję wszelkie me zastrzeżenia pod adresem Dana Browna, jakie wymieniłam, recenzując „Anioły i demony”. W „Kodzie Leonarda da Vinci” również dłużył mi się początek i koniec. Dodatkowo mam wrażenie, że ścisły finisz w „Kodzie Leonarda da Vinci” Brown po prostu potraktował po macoszemu. Ale tak to jest, gdy wcześniejsze piramidalne mataczenie obraca się przeciwko samemu autorowi i z napompowanego balonika zostaje zwiotczały beletrystyczny knot.
Jednak największą skazą, której kompletnie nie jestem w stanie przełknąć ponownie (raz w „Aniołach i demonach” mi wystarczyło), jest w mojej ocenie naginanie wydarzeń historycznych i tworzenie alternatywnej rzeczywistości, które mają stanowić fałszywe rusztowanie dla fikcji literackiej. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Zasada jest prosta: czarne jest czarne, a białe jest białe i nawet Dan Brown, rzekomo mistrz sensacji, musi się liczyć z faktami czy twardymi dokumentami. A jeśli tego nie robi, to znaczy, że albo jest ignorantem, albo manipulantem, albo jednym i drugim. Uch… i tak delikatnie go określiłam. Tłumacząc obrazowo, to trochę tak jakby ktoś powiedział, że bitwa pod Grunwaldem wcale nie miała miejsca lub że wygrali ją Krzyżacy, a następnie dorabiał do tej spreparowanej bzdury swoją opowieść.
Dlatego bardzo dziękuję za tego typu znajomość. Wolę innych autorów, którzy nie próbują ze mnie drwić, manipulując faktami, by osiągnąć komercyjny efekt pod publiczkę. Po raz kolejny przekonałam się, że ilość sprzedanych egzemplarzy ani nawet niekończąca się lista przypochlebnych recenzji, których co najsłodsze fragmenty nomen omen przytoczono w tym wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci”, nijak nie przekładają się na moje literackie ukontentowanie.
Jednak muszę uczciwie przyznać, że w całej tej sensacyjnej mizerii znalazłam też pewien plus, a mianowicie obcowanie z językiem oryginału. English, a zwłaszcza American English, przydaje się przecież coraz częściej czy to w wielkim biznesie, czy na drobnym zagranicznym wypadzie wakacyjnym. A „Kod Leonarda da Vinci” zawiera nieskomplikowane słownictwo, sporo tu dialogów, wyrażeń używanych na co dzień, więc gotowych przykładów do sytuacyjnego obycia się z jankeskim językiem do wyboru do koloru, czyli jakby powiedział sam Robert Langdon „you name it”. I to by było kluczowe w odpowiedzi na pytanie, dlaczego czasu spędzonego na lekturze „The Da Vinci Code” nie uważam za całkowicie straconego.