Książki napisane na podstawie autentycznych wydarzeń zawsze uważałam za coś więcej niż tylko książki. W końcu nie są to jedynie wymyślone historie, to wydarzyło się naprawdę, więc zawsze w jakiś tam sposób, większy czy mniejszy, trafiają mnie w serce. Jak było z „12 x śmierć”?
Michał Pauli nie jest pisarzem. Jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Urodził się w Kielcach, ale potem mieszkał w różnych częściach nie tylko Polski, ale i świata. Na początku zajmował się ceramiką, ale jego prawdziwą pasją są tak naprawdę podróże. I książka ta opowiada o jednej z nich. O podróży do kraju, który wielu turystów nazywa Krainą Uśmiechu. Cóż, dla niego taką krainą Tajlandia nie była.
Michał Pauli w Tajlandii daje się wplatać w przemyt narkotyków, coś, za co w tamtejszym kraju grozi kara śmierci. Wszystko po to, żeby podreperować swój budżet, bo jak można się domyśleć, ceramika nie przynosiła autorowi zbyt dużych dochodów. W jednej chwili podróż do Krainy Uśmiechu staje się dla autora drogą przez horror. Horror, który trwa 6 lat, a gdyby nie łaska tamtejszego króla, możliwe, że trwałby do końca jego życia – pewnie nawet niedługiego życia, bo gdy czytamy, jakie warunki panowały w Bang Kwang, jednym z najgorszych i najbardziej zatłoczonych więzień świata, to nie chce się wierzyć… Cele podobne do klatek dla zwierząt, w których tłoczą się ludzie. Gdy się czyta, to wydaje się nieprawdopodobne, że coś takiego na świecie istnieje. A Michał Pauli znalazł się w samym środku tego piekła.
„To jest historia w którą trudno uwierzyć, chociaż jest prawdziwa. O azjatyckich więzieniach, intrygach, zamachach stanu, przemytnikach i płatnych zabójcach. To jest historia jak z filmu, która przydarzyła się Michałowi Pauli naprawdę.
Nikt z nas nie chciałby znaleźć się na jego miejscu. Nikt nie chciałby usłyszeć wyroku śmierci w sądzie w Azji. Nikt nie chciałby poczuć na nogach kajdan. I właśnie dlatego tę książkę warto przeczytać. Bo ona zaczyna się tam, gdzie kończą się inne historie.”
Tomasz Michniewicz, dziennikarz, podróżnik, fotograf, radiowiec, pisarz
Mam strasznie mieszane uczucia odnośnie tej książki. Historia jest bez wątpienia poruszająca, nikt nie chciałby się znaleźć na miejscu autora. Ale wcale nie znaczy to, że książka jest idealna. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Michał Pauli nie jest pisarzem, o czym wspomniałam wcześniej. Osoby nie mające takiego doświadczenia często korzystają z pomocy literatów, żeby wyszła z takich opowieści książka, pretendująca nawet do miana bestsellera. Autor z takiej pomocy nie skorzystał, a szkoda, bo być może na mojej półce, a pewnie też i innych czytelników, stałaby się jedną z ulubionych. A tak mamy niemalże suche fakty, bez jakichkolwiek emocji, strasznie spłyconą pozycję. To jednak jestem w stanie mu wybaczyć – w końcu nigdy przedtem książek nie pisał.
Brak mi było w tej książce jako takiego początku… a tym bardziej zakończenia. Historia się po prostu zaczyna, szybko, od razu, niemalże od pierwszej strony. Brak jakiegokolwiek wstępu. To samo jest z zakończeniem, co jeszcze bardziej razi. Ot, wypuścili go, wyszedł. Koniec. A tutaj w głowie tyle pytań, tyle wątpliwości… Czy dotarł do Polski? Jak przywitała go rodzina i najbliżsi ludzie? Jak sobie radził po powrocie? I najważniejsze: co się stało z Ewą?... Za dużo tych pytań, a żadnej odpowiedzi. Brakowało mi takiego epilogu, choćby na 3, 4 strony, ale jednak.
Niewinność?... O tym raczej nie ma tu mowy. Michał Pauli bez wątpienia winny był. Wplątał się w przemyt, chociaż doskonale wiedział, co go może za to spotkać. I zapłacił cenę za drogę na skróty. Cena – fakt – była okrutna, bo został skazany na 12 kar śmierci (chociaż dla mnie to się wydaje niewyobrażalne), ale przecież wiedział, co robi i co mu za to grozi. A podczas czytania ani przez chwilę nie ma słowa, aby się autor do tej winy poczuwał. Cały czas wina stoi po stronie tajskiego wymiaru sprawiedliwości, to oni są bezlitośni, traktują ludzi jak zwierzęta. Żadnej również wdzięczności – ani względem ambasady, która naprawdę robiła wiele, ani tym bardziej rodziny. Cały czas mamy wrażenie, jakby autor nam chciał przekazać, że mu się to należy. A nie zapominajmy, że przecież był winny. Że jego rodzina, znajomi wydali masę pieniędzy na adwokata, na obronę, nagłośnili sprawę w kraju, zrobili naprawdę bardzo dużo, żeby jakoś mu się tam, w więzieniu, żyło. A tu brak jakichkolwiek podziękowań chociażby dla matki, która sprzedała swoje mieszkanie, żeby mieć dla niego pieniądze.
Cóż… nie chcę zniechęcać, bo historia jest naprawdę warta spędzonego nad nią czasu. Ale nie znaczy to, że nie ma wad. Tutaj te wady są jakby bardziej widoczne, czasem wręcz rażą – ale mając wybór przeczytania tej książki jeszcze raz, zrobiłabym to. Bo jest to mimo wszystko opowieść, która porusza serce… Można wybaczyć autorowi brak doświadczenia literackiego i rasizm – w końcu nigdy nie wiadomo, jak sami byśmy się zachowali, znajdując się w takiej sytuacji. Trudno jest jednak wybaczyć brak tego najważniejszego słowa: dziękuję.
[recenzja opublikowana również na moim blogu:
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/04/12-x-smierc-opowiesc-z-krainy-usmiechu.html]