Jest to opowiadanie o prawie współczesnym systemie penitencjarnym w Rosji, z którym autor miał okazję stykać się osobiście przez kilkanaście miesięcy w latach 2003-2005.
Przyznam od razu, że Tig Hague nie wzbudził jakoś mojej sympatii, a jego pełna skarg i użalania się nad sobą opowieść, większego współczucia.
W służbową delegację do Rosji młody Anglik, Tig Hague wybrał się nieomalże bezpośrednio z imprezki, potężnie skacowany po alkoholu i narkotykach. Niechcący (?!) zabrał ze sobą niewielki zapasik haszyszu. Celnicy odkryli narkotyk podczas odprawy na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Konsekwencją było zatrzymanie, śledztwo, sąd i skazanie (wyrok).
Od samego początku wątpliwości budzi ilość haszyszu, którą Hague próbował wwieźć do Rosji. Według policji i aktu oskarżenia było to 28,9 grama (byłaby to wielkość kasztana). Autor się z tym nie zgadza i twierdzi, że ilością, jaką dysponował mogłoby się „nawalić” dwóch studentów. Nieco później dochodzi do wniosku, że taka ilość haszyszu mogłaby wywołać oszołomienie porównywalne do wypicia dwóch piw, żeby ostatecznie upierać się, że nie było tego więcej, jak główka od szpilki.
Autor jest przekonany, że za taką ilość narkotyku w Anglii policjant tylko pogroziłby mu paluszkiem i kazał „towar” wyrzucić – ewentualnie, bo przecież w Anglii wszyscy sobie podpalają i nie jest to żaden problem – i uważał, że w Rosji powinno być tak samo.
Nie mając zupełnie żadnych wcześniejszych doświadczeń z więzieniami ...