Podchodzę ostrożnie do powieści Gaardera, bo boję się zawieść. Mam cały czas w sercu takie cuda jak "Maja", "Dziewczyna z pomarańczami" czy "W zwierciadle niejasno" i boję się, że kolejna książka nie sprosta moim oczekiwaniom. Dlatego trochę czasu minęło od wydania "Zamku w Pirenejach", ostatniej powieści szwedzkiego autora, zanim po nią sięgnęłam. Nie powiem, żeby mnie zawiodła, bo jest głęboka i bardzo ciekawa, ale mnie nie... uwiodła, choć uważam, że przynajmniej raz warto ją przeczytać. Jest trochę przegadana, ale to przecież nic w porównaniu ze "Światem Zofii", który, mimo że zbyt rozciągnięty, to jednak cudowny. Coś w tej książce nowej jest fałszywego, może jest pisana "na siłę"... Gaarder próbuje udowodnić, że ludzie o skrajnych światopoglądach nie mogą być razem szczęśliwi, nie mogą tworzyć idealnego związku, co więcej, nie mogą tworzyć żadnego związku. I to jest dla mnie fałsz. Historia jest bardzo ciekawa, skonstruowanie jej na zasadzie powieści epistolarnej sprawia, że zapada w pamięć i zaciekawia. A jednak nie podoba mi się to udowadnianie na siłę założonej tezy. Poza tym argumenty Solrun nijak nie wytrzymują konkurencji z argumentami Steina, mimo iż jej wiara w to, co nienazwanie i niezmierzone rozumem i matematyką jest mi dużo bliższa. Ona nie potrafi udowodnić swojej tezy, natomiast Stein ma milion argumentów przemawiających za racjonalizmem, który wyznaje. Zakończenie, mimo iż zaskakujące i ciekawe pozostawia niedosyt i żal do autora, że urwał ciekawą dyskusję - jakby zabrakło mu argumentów.
http://zielonowglowie.blogspot.com