Zderzenie cywilizacji nie jest wojną religii, do której – nie bez ukrytej idei – świat stara się je zredukować. W każdym razie nie tylko. Mówimy wszak o dwudziestu pięciu wiekach antagonizmów między krajami Wschodu i Zachodu, a nie tylko o trzynastu.
Zderzenie cywilizacji znajduje się w samym centrum starć między siłami Zachodu i Wschodu, rozdzielających Eurazję i Afryk Północną – a dzisiaj, być może, całą planet.
Historia w stosunku Wschód–Zachód nie jest jedynie historią rzezi; dotyczy również sztuki, nauk ścisłych, idei. Z pewności jednak to na polu bitwy bardziej niż gdzie indziej zetknięcia się tych dwóch biegunów cywilizacyjnych, niewątpliwie przenikających się i uzupełniających, były zawsze najbardziej regularne, do tego stopnia, że ukształtował się pewien quasi-model relacji: opór, zwada, konflikt, a na końcu rzeź.
Pod anatemami religijnymi rzucanymi z jednej i z drugiej strony Atlantyku – werbalnym opakowaniem owego zderzenia cywilizacji – daje o sobie zna z wielką siłą inna relacja odmienności Wschód–Zachód. To podział na bogatych i biednych: bogatych – roszczących sobie prawo do dominacji nad światem i biednych – tym bardziej zrozpaczonych, że bezsilnie asystują w spektaklu o własnym położeniu, oni, którzy kilka wieków temu zdominowali świat.
Dwadzieścia pięć wieków nieprzerwanej rzezi w imię różnicy między ludźmi może istotnie przyprawi o zawrót głowy. Ale, doprawdy, nic nie może wyda się bardziej szokujące niż zatrważająca konstatacja, że na Zachodzie – jak i na Wschodzie – bez zmian.