Ten rok to rok cudownych wysypów opowiadań. Kończę go fenomenalnym Johnem Cheeverem i „Wizją świata” w przekładzie Krzysztofa Majera.
Najchętniej napisałbym tak: „genialne, czytajcie, słów mi brak”.
A napiszę: lukrowane, amerykańskie przedmieścia, ułożone pod linijkę domki, z gładko przystrzyżonymi trawnikami i czekającym na Was rozpalonym przy basenie grillem. Zapach hamburgerów, lód w wiaderku, chevy na podjeździe, kochająca żona i wierny jej mąż, który po wejściu do domu zdejmuje kapelusz z głowy. Lata pięćdziesiąte w rozkwicie, bum i boom.
Widzicie już odblask słońca w przyciemnianych okularach? Dyskretny śmiech pani X., rozbawienie pana Y.?
Dym papierosowy i drink w salonie. Skórzana teczka, wieczorne wyjście na przyjęcie do sąsiadów, rewizyta. Całus na pożegnanie.
Skok przez kanapę.
Sielanka.
A Cheever tak to wszystko opisuje, że sami nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać. Niespokojne, intensywne, oniryczne, czasami ocierające się o fantastykę i psychodelię opowieści o klasie, która budowała Amerykę. Pełne groteski, pokazują jej obłudę, śmieszność i małostkowość. Wszystko tu jest fikcją i obficie podlanym alkoholem cukierkowym festynem. Wszyscy noszą tu maski ze sztucznie przyklejonymi uśmiechami; nieszczęśni, łkają po kryjomu.
Nie znalazłem tu opowiadania, które byłoby gorsze od poprzedniego. Każde to majstersztyk, celnie punktuje codzienne życie i „zdobycze” amerykańskiej klasy średniej. Począwszy od świetnego „Olbrzymiego radia”, przez „Śmierć Justiny”, po rewelacyjnego „Pływaka”.