Giulia Carcasi ma dwadzieścia lat. Urodziła się w Rzymie, tam też mieszka i studiuje medycynę. Jest to jej pierwsza powieść. To pokolenie sms-ów, szkolnych rytuałów, naleśników z nutellą, sfrustrowanych profesorów; chcą, żeby ktoś ich wysłuchał i sami pragną wypowiadać się na temat życia, dorosłych, niesprawiedliwości. Są wśród nich Carlo i Alice, chodzą do jednej klasy, bywa, że siadają w jednej ławce. On jest rozbrajająco niezdarny, nie ma swoich wzorów do naśladowania, nie przywdziewa masek. Ona czuje się inna od reszty, nieprzystosowana, ma krytyczną naturę, a zarazem nie przestaje marzyć. Ich serca są, póki co, niezahartowane, z łatwością się mylą. Właśnie dlatego Alice ulega urokowi skrytego i intrygującego Giorgia. Carlo daje się uwieźć Ludovice, typowej łatwej dziewczynie, która do naiwnych bynajmniej nie należy. Obydwoje mają po osiemnaście lat. Przyglądają się mało dla nich zrozumiałemu światu dorosłych, tym bardziej, że szkoła, rodzina, przyjaciele co i raz stają im na drodze... Ma le stelle quante sono to powieść, która niczego nie upiększa, szczera, bezpośrednia, trafia w samo sedno, jak celnie wypuszczona strzała. Jest jak rozgrywka miłosnego ping-ponga. Czuje się w niej ożywczy powiew romantyzmu. To książka o dwóch twarzach. Dwupłciowa. Na dwa głosy. W imię jednej miłości.