Poniosła mnie otchłań „Toni”, wciągnęła, zassała i przepadły godziny, a znajdując w książce Ishbel Szatrawskiej dziesiątki znaczeń i wątków nie potrafię w kilku instagramowych słowach oddać w pełni mojego zachwytu nad nią (książką przede wszystkim, a zatem i Autorką poniekąd).
Bo to nie tylko opowieść rodzinna,
historyczna, gdzie wczoraj miesza się z dzisiaj, tak jak mieszają się ludzkie
języki i sami ludzie, którzy wykorzenieni, wydarci ze swych źródeł, meandrują
przez powojenne krainy. Polska, Prusy, Litwa - to tylko nazwy, a one przestają
mieć znaczenie. To powieść o sile i przetrwaniu, o miłości (oczywiście, ale jak
pięknie opowiedzianej!), przywiązaniu i miłości (znowu) do ulicy i polnej
drogi, wsi i miasta, ojczyzny wreszcie (ale bez patosu i egzaltacji). Świetnie
poprowadzone wątki głównych bohaterek (a jest ich kilka) i bohaterów – rzecz
jasna, ale spójrzcie tylko na wykwitnie wymalowane chłopsko-mieszczańskie tło!
Ile tu niezgody na przemoc i głupią
nienawiść, ile pochwał dla piękna nieba, ziemi i wody. I można, owszem, czepiać
się jakiś klisz (komuś nie podobał się „oklepany” wątek z umierającym koniem) i
pewnych dłużyzn; ja się będę czepiać zmiany optyki w połowie książki, ale to
wszystko banał. Wolę szukać literacko-emocjonalnych perełek, jak chociażby
monologu rozczarowanej uczelnianymi układami Alicji, wolę pamiętać zachwyty
Wolfa nad „Nożem w wodzie” i kibicią Jolanty Umeckiej oraz tajemnicę starości
Starego Marcina.
„Toń” utkana jest z takich błyskotek (powinienem napisać diamencików, ale nie rozpieszczamy zbytnio Autorki), które
świecą długo i będą lśnić w mojej pamięci. To książka, do której wrócę, zaś
pani Szatrawska staje się (po Jej rewelacyjnym Libkinie) moją polską autorką
number one.
Com odczuł, w szczerości opisał.