Z tą książką było u mnie tak, że najpierw bardzo chciałam ją kupić i przeczytać – ze względu na temat, który porusza. Potem trafiłam na opinie, że tłumaczenie nie jest najlepsze i stylistycznie powieść mocno przytłacza – i zrezygnowałam. A jeszcze potem książkę kupiła koleżanka i zechciała mi pożyczyć – więc ostatecznie jestem po lekturze i mogę się do niej ustosunkować.
Pierwsza refleksja, która mi się narodziła, to taka, że upodobania czytelnicze mogą się zmieniać jak wszystkie inne mody i gusta. Jestem pewna, że wiele lat temu zachwyciłaby mnie ta historia. Przemówiłaby do mnie opowieść o odkrywaniu i początkach budowania swojej tożsamości, o trudnym uczuciu, na które reakcje mogą być różne. Przekonałaby mnie i wzruszyła wielka wrażliwość siedemnastoletniego chłopaka, jego strach, niepewność i rozkładanie na czynniki pierwsze słów, gestów i spojrzeń Olivera, wydarzeń czy choćby najmniejszych epizodów z jego udziałem. Czasem nic znaczy wszystko, więc zrozumiałabym silną potrzebę drobiazgowego rozpamiętywania i rozważania, która dzięki pierwszoosobowej narracji wydaje się czytelnikowi wręcz namacalna. Język powieści ująłby mnie najbardziej (i jedynie on może sprawić, że kiedyś ewentualnie rozważę sięgnięcie po inną książkę tego autora). Uważam, że tak mógłby czuć i przeżywać wszystko ów siedemnastolatek imieniem Elio, gdyby rzeczywiście istniał. Oto próbka: „(…) nie wiedziałem, czego się boję ani o co tak bardzo się martwię; nie wiedziałem, dlaczego coś, co tak łatwo wywołuje panikę, czasem przypomina nadzieję i jak ma w zwyczaju nadzieja w najczarniejszych momentach, niesie ze sobą wielką radość, nierealną, radość z pętlą na szyi”. Znam to. Rozumiem to.
Ale dziś, po tych właśnie wielu latach, bardziej niż studium pożądania zainteresowała mnie intelektualna i filozoficzna atmosfera włoskiego domu, w którym pracuje się twórczo, a i o leniwy odpoczynek też nikt do nikogo nie ma pretensji. Cudowne, artystyczne życie w rajskim otoczeniu, jedno z moich marzeń. Najpiękniejszym dla mnie fragmentem był opis wieczoru poetyckiego w księgarni, a po nim nocna wędrówka ulicami Rzymu, z powiewem dekadentyzmu na plecach. Metafora San Clemente, tłumacząca, że nie ma początku, bo wszystko jest podstawą wszystkiego. To mnie ciekawiło i ekscytowało, a nie fakt, że pobyt w Rzymie to ostatnie wspólne dni dwóch pałających do siebie namiętnością mężczyzn, która zresztą jeszcze i później będzie prześladowała przynajmniej jednego z nich. I nie ich postacie były dla mnie najbardziej interesujące, a drugoplanowa sylwetka ojca – profesora, nie tylko wykształconego, ale i życiowo bardzo mądrego człowieka, który zna swojego syna lepiej, niż ten sam siebie. Ich rozmowa po wyjeździe Oliwera pozwala snuć pewne przypuszczenia, dlaczego tak jest.
Stwierdzam więc, że główna treść tej książki, jej zasadniczy temat nie okazały się dla mnie najważniejsze. Przez większość lektury byłam zmęczona, często zniesmaczona, zniecierpliwiona, wreszcie naprawdę zirytowana. Nie wiem, czy jest to książka zła, czy dobra. Kto przeżywa podobne, bądź co bądź, bardzo poważne rozterki, odnajdzie siebie w tej historii, ale w którą stronę ona go skieruje? Nie mam pojęcia.
I na pewno nie obejrzę filmu.