Fragment: Dzień, jak to się często w Szczecinie o tej porze roku zdarza, był bardziej jesienny listopadowy niż zimowy. Od północy bodaj nad całym miastem wisiała gęsta biała mgła, którą daremnie usiłowały przeniknąć grzęznące w niej jak w wacie światła samochodów i tramwajów, które przesuwały się ulicami wolniutko, podzwaniając ostrzegawczo. Od niedalekiego portu, nawet przez zamknięte szczelnie okna pokoju, wdzierało się gęste pobekiwanie holowników i zalęknione, pełne bezradności zawodzenie statków. „W taki dzień”... — kapitan Doliński powiesił płaszcz i czapkę na wieszaku, zapiął pas na brzuchu, który ledwie mu się mieścił pod mundurem i po drodze do swego ulubionego, szerokiego krzesła z wygodnym oparciem zatrzymał się przy oknie. „Taki dzień, gdzieś w dalekiej Anglii mordercy wybierają dla zadania śmierci swoim ofiarom. W taki dzień rabusie dokonują napadów i w ogóle w taki dzień dzieje się tam masa zbrodni i różnych makabrycznych historii. Przynajmniej tak to wynika z tych wszystkich kryminalnych powieści, które przeczytałem.” Uśmiechnął się, bo rozbawił go ten naiwny schemat, tak często nadużywany przez wielu autorów. No tak... Szeroką i pulchną dłonią poklepał się leciutko po brzuchu. Czuł jeszcze w żołądku obfite i smakowite śniadanie, które spożył w domu.