Po kolejnej książce Karen Kingsbury będę mieć w pamięci klarowny styl pisarki. Ufność pokładana w Bogu nie jest tym czynnikiem, który miałby odstręczać nawet osoby mało zaangażowane, jednak niepokoi pewna sztampowość w przedstawianiu zjawisk i emocji. Kolejny raz poruszamy się po dobrze znanym szlaku, z tym samym przewodnikiem. Fabuła, mimo wprowadzenia ciekawych elementów, które mogły nadać całości charakteru i nowy wydźwięk, od początku biegły prostą ścieżką ku, z góry przewidywalnemu zakończeniu.
Oczywiście Kingsbury w swoich książkach zawsze porusza istotne dylematy życiowe, które w trakcie lektury czytelnik może sobie przemyśleć i nawet pokusić się o odpowiedź, jak sam postąpiłby na miejscu poszczególnych postaci. Tylko niestety, odnoszę wrażenie, że autorka idzie po najmniejszej linii oporu w swoich zabiegach, nie rozwijając myśli wielotorowo, a sprowadzając rozważania zawsze do tego samego punktu. Widzę Michele jako tą, która ma się nagiąć wbrew swoim przekonaniom, ale w imię czegoś ważniejszego niż własne uczucia, brak poszanowania przez partnera, nadszarpniętego zaufania i lojalności. Ma przejść metamorfozę w postrzeganiu świata i zdarzeń, jakie zaburzyły rytm życia jej rodziny. Najważniejszy jest chłopiec i to jemu zostanie podporządkowana relacja dorosłych, przechodzenie przez trudne etapy by zbudować najlepszą alternatywę na przyszłość dla Maxa. Jednak mimo wszystko trudno nie myśleć o zachowaniu bohaterów, jakby doznawali nagłych olśnień. I w przypa...