Wielki salon w dworze Czombrowskim, należącym do emerytowanego pułkownika, pana Macieja Bronickiego, tonął w mroku kwietniowego dnia. Zmierzch spowijał staroświeckie meble, kłębił się po kątach, rozsnuwał dokoła jakieś niewidzialne sieci cichej zadumy. Nie mógł tylko zasnuć sobą srebrnej głowy pana Macieja, jego długich osypanych szronem siwizny wąsów i takiej samej starannie utrzymanej brody. Mimo swoich siedemdziesięciu lat Bronicki trzymał się sztywno. Jego niebieskie, jakby nalane słonecznym blaskiem oczy, z których biła cała swoboda duszy niezatrutej jadem pesymizmu, potrafiły rozjaśnić każde serce. [fragment]