Zainteresowanie własną przeszłością wśród szlachty było zawsze duże, określało bowiem tożsamość grupy, wyróżniało ją spośród innych warstw społecznych. Bardzo ważnym przejawem celebrowania historii był przekaz ustny, utrwalający podstawowe fakty z życia najbliższej i dalszej rodziny. Nie zawsze dostrzegano konieczność spisywania ustnej tradycji, ale też nierzadko nie posiadano ku temu odpowiednich możliwości. Spora część drobiazgu szlacheckiego była niepiśmienna do ostatnich dni Rzeczypospolitej. Oczywiście zamożniejsze rodziny bardziej dbały o dokumentowanie swojej historii, i to nie tylko ze względu na posiadane wykształcenie i środki materialne, ale też większe potrzeby ekonomiczne. Silnym bodźcem do rozwoju badań genealogicznych w czasach staropolskich były bowiem kwestie prawno-gospodarcze. Szlachta procesowała się i potrzebowała do tego odpowiednich dokumentów. Gromadzono nie tylko papiery własnych krewnych, ale też sąsiadów zamieszkujących okoliczne wsie i majątki. Do potwierdzenia praw własnościowych lub ich wykluczenia niezbędne były szczegółowe kwerendy i tworzone na ich podstawie obszerne opracowania genealogiczne. Oczywiście wymiar praktyczny zainteresowań historycznych nie był jednym, ale warto też o nim pamiętać. Okres rozbiorów bardzo przyspieszył postęp w studiach genealogiczno-heraldycznych. Po części stała za tym konieczność wylegitymowania się ze szlachectwa w zaborze rosyjskim. Do końca XVIII w. wiele rodzin nie posiadało żadnych materiałów rękopiśmiennych na temat swojej przeszłości. Dopiero przymus legitymacji wytworzył u nich potrzebę systematycznego pochylenia się nad historią rodziny. Wszyscy musieli odkurzyć posiadane dokumenty, a jeżeli ich nie posiadali ? zamówić wypisy z dokumentów znajdujących się w archiwach publicznych. Nie rezygnowano wówczas z pomocy krewnych, którzy mogli zaświadczyć, że dana osoba była urzędnikiem, wojskowym lub posesorem w czasach Rzeczypospolitej. Niektóre rodziny zaczęły zamawiać genealogie u zawodowych badaczy. W Warszawie uznanym heraldykiem i genealogiem był Wojciech Wielądko, do którego udawało się wiele rodzin, także z Litwy i Rusi, aby zamówić swój rodowód. Wielądko nie miał specjalnych oporów, aby opracowywane przez siebie „drzewka” rodowe wzbogać o fantastyczne koligacje i koicje, niemające żadnego oparcia w rzeczywistości. A wszystko to robił, aby dogodzić swoim klientom. O jego działalności wiemy nieco więcej dzięki zachowanej jego spuściźnie i pracom, ale nie ma wątpliwości, że na tym polu i w podobny sposób działali także inni „badacze” przeszłości szlacheckiej. Zachowały się dowody innych fałszerstw dokonywanych w tym czasie: podrabiania dokumentów czy wręcz „uzupełniania” wpisów do ksiąg grodzkich i ziemskich, itp. Nieprawidłowości były możliwe, gdyż przy pierwszych legitymacjach, przeprowadzanych na przełomie XVIII i XIX w. przed urzędnikami samorządu szlacheckiego, patrzono na dostarczane dokumenty świadczące o przynależności do stanu szlacheckiego z dużą tolerancją. Czasami zeznanie jednego świadka wystarczało do potwierdzenia praw. Nikt też nie próbował wówczas weryfikować przedstawianych tablic genealogicznych i załączanych do nich herbów. Czy była to ostatnia okazja do łatwego wniknięcia do stanu szlacheckiego? Nie przeceniałbym tych możliwości. Pamiętać musimy jednak, że petenci stawali przed swoimi sąsiadami, którzy ich świetnie znali, nie mogli więc przynosić podań z zupełnie fałszywymi informacjami, szczególnie dotyczącymi współczesności czy nieodległej przeszłości. Poważniejsze nieścisłości mogły być wychwycone na etapie kancelarii i zakwestionowane. (Z przedmowy)