Zdarza wam się całkowicie zmienić zdanie o książce w czasie jej czytania?
Mnie raczej rzadko, ale przy „Raybearer. Władcy Promienia” tak właśnie się stało. Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzią. Głównie z powodu mnogości imion, nazw własnych i określeń świata. Były one dla mnie skomplikowane do zapamiętania, dlatego ciężko mi było się połapać kto jest kim, dlaczego znalazł się w danym miejscu i skąd pochodzi. Co z tym szło dość długo zajęło mi wejście w ten świat. Ale jednocześnie jest to też częściowo moja wina, bo nie sprawdziłam, czy na końcu nie ma materiałów pomocniczych, a były więc we własnych oczach wyszłam na klauna.
Kiedy już udało mi się poukładać sobie w głowie potrzebne elementy, to autentycznie przepadłam. Wszystko kliknęło na swoim miejscu, a ja popłynęłam razem z nurtem akcji. Zwłaszcza na pochwalę zasłużył klimat, który jest niesamowity. W tym momencie następują pieśni pochwalne na ten temat. Poza tym lubię też sam zamysł, który dotyczy dzieci uczących się na przyszłą elitę kraju i będących przyszłą radą władcy. I kurcze nie wiem co jeszcze mogę wam na ten temat powiedzieć poza tym, że finał mnie zaskoczył i utwierdził w przekonaniu, że koniecznie muszę sięgnąć po kolejny tom mimo ciężkiego początku.
Wam też polecam!