Wreszcie zmierzyłem się z legendą. „Pożegnanie z Afryką” jest przecież zaliczane do klasyki literatury. Pamiętając jak przez mgłę filmową wersję z boską Streep i jeszcze bardziej boskim Redfordem, spodziewałem się romansu w pięknych okolicznościach przyrody. Ku mej radości dostałem (o, cyniczny świecie) o miłości jakieś domysły, za to w bród pięknych okoliczności przyrody, niepowtarzalny posmak kolonializmu oraz zapis obserwacji życia i charakterów mieszańców Afryki.
Nie można powiedzieć, by „Pożegnanie…” się zupełnie zestarzało, było z perspektywy współczesnych czasów nieczytelne, żenująco przekłamane lub ckliwe i pensjonarskie. To w rzeczywistości pamiętnik białej kolonizatorki afrykańskiego lądu, która z prowadzonej przez siebie farmy stara się wycisnąć nieco grosza. Siłą rzeczy to opowieść o towarzyszących jej ludziach, w tym tubylcach, z którymi próbuje żyć w zgodzie (bo nie konieczne pragnie ich tak naprawdę „zrozumieć”). Nie odbywa się bez podkreślania wyższości cywilizacyjnej i duchowej białego człowieka, ale – co należy podkreślić – Autorka wypowiada się o autochtonach z godnością i szacunkiem. Wątek miłosny został zredukowany do minimum – więcej możemy się go domyślać, niż zaczytywać w opisach gorących pocałunków, którymi autorka była zasypywana w cieniu sawannowej akacji. Historia Redforda, przepraszam – Denysa Hattona, jest zaledwie tłem, jedną z opowieści, mającą na celu ukazania siły tej przyjaźni i nieszczęśliwego jej zakończenia.
O ile Blixen daje się ponieść cudom przyrody nieożywionej, to w przypadku fauny jest typowym przedstawicielem gatunku, który najechał i podbił Afrykę. Raz klęka porażona pięknem zachodów słońca, co nie przeszkadza jej po chwili z zapałem biegać po sawannie i ubijać królewskie koty. W strzelaniu do zwierząt znajdowała czystą przyjemność i uznawała za sport (powinna wystartować w afrykańskim maratonie. I to bez wody.). Budziło to mój niesmak i wywołało niemałe zaskoczenie (opis zastrzelenia i oskórowania czterech lwów, pełen zachwytów nad tym, jak Autorce udało się je dopaść i pozbawić życia, ile radości i z iloma wzniosłymi uczuciami się to wiązało, raczej zniesmaczał, niż obezwładniał). Parafrazując słynne „taki mamy klimat” można powiedzieć: cóż, takie były czasy (czego skutki odczuwamy chyba do dzisiaj).
Polecam jako literacką, niemal historyczną ciekawostkę. Miłośników miłości wszelakich odsyłam do filmu Pollacka.
Tłumaczenie: Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska.