Aż się boję napisać, że nie porwała mnie „Odrzania”, że to jednak nie „Kajś”, choć – co podkreślam – czytało się pana Rokitę świetnie. Świetnie się przeczytało i nagle pustka – bo nic nowego we mnie nie zostało.
Ot, pokręcił się trochę autor (w kółko), wrócił „z kilku odrzańskich podróży”, ślęczał nad mapą i "oglądał sobie" Odrzanię, trochę pogadał, połaził (po moście) tam i z powrotem, łaził tak długo, aż zdało mu się, że „już minął dzień, tylko ziemia zapomniała się obrócić”. Odwiedził Namibię po to, by dowiedzieć się, że to nie „wariant poniemiecki”, zaś afrykański kraj do napisania książki nie jest mu potrzebny. I trochę mnie to dziwiło, bo miałem wrażenie, że nie traktuje czytelnika poważnie. Chyba że był to celowy zabieg, a ja, ostatni dyletant, nie odczytałem go właściwie.
Bo temat przeciekawy, a Rokita dociera do osób, których opowieści mogłyby z powodzeniem wypełnić z dziesięć Odrzanii. Dużo tu o tożsamości i propagandzie, o strachu przed tym co obce, a tym co „nasze”, o utracie i niepewności, wielkiej historii (i jej naginaniu), o historiach rodzinnych, maciupkich, wreszcie – o nieśmiertelnych „polskich korzeniach”, polskich nazwach ulic i niemieckich napisach na murach, które niespodziewanie wyłaniają się zza peerelowskich tynków, czym wzbudzają zachwyt u jednych, a zdziwienie u innych. Nieco o architekturze i miast budowaniu, kradzieży cegieł zwanej szabrem, ale przede wszystkim o ludziach. Dużo tego, to fakt, i ciekawie, już pisałem, lecz ciągle pozostawało we mnie to nieodczepialne poczucie pustki...
Nie wiem, czy autor odpowiedział na zadane sobie pytanie. Czy dowiedział się, czy Odrzania rzeczywiście istnieje. Sam tego nie wiem.
Ostatecznie nie kręcę nosem i nie wybrzydzam. Przyjmuję wersję „Odrzanii” taką, jaką zaserwował mi autor.
Czy mi się podobało? Jein.