Gdybym powiedział, że moi rodzice byli pobożnymi katolikami, to tak, jakbym stwierdził, że słońce, owszem, trochę grzeje. Wyznanie określało ich tożsamość! Na pierwszym miejscu byli katolikami, później Amerykanami, a dopiero potem małżonkami i rodzicami. Od samego początku ich związek polegał nie tyle na oddaniu się sobie nawzajem, ile na ich obopólnym oddaniu się Jezusowi i Błogosławionej Matce. Na jedną z pierwszych randek umówili się na mszę, po której odmawiano różaniec. Jako dziecko, kiedy słyszałem, jak matka opowiada tę samą historię po raz któryś z rzędu, siedziałem z otwartymi ustami w stanie przypominającym umartwienie, myśląc: ?O Boże, mam najbardziej szurniętych rodziców we wszechświecie?.
Czasem razem z rodzeństwem liczyliśmy dla zabawy wizerunki Marii Panny w naszym domu. Kiedyś doliczyliśmy się czterdziestu dwóch. Nie brakowało ich w żadnym pokoju, a przecież nie były w nich same. Towarzyszyły im rozmaite podobizny Jezusa, Józefa, Jana Chrzciciela, Franciszka z Asyżu i najróżniejszych innych świętych oraz aniołów. W naszym domu, gdzie by się człowiek nie obrócił, wszędzie wisiały krucyfiksy, z których udręczony, umierający Syn Boży patrzył, jak jemy śniadanie, myjemy zęby i oglądamy telewizję. Były poświęcone gromnice, święcona woda i wielkanocne palmy. Różańce leżały w popielniczkach i miskach na cukierki. Miałem wrażenie, że mieszkamy w hurtowni dewocjonaliów. Mieliśmy nawet awaryjny zestaw do mszy świętej, składający się z wiekowego dębowego pudełka wyłożonego purpurowym aksamitem, w którym znajdowały się: srebrny kielich, patena na opłatki, dwa świeczniki i krzyż. Nie miałem pojęcia, skąd się wziął, ale wyglądał poważnie i mogli z niego skorzystać księża wpadający w gości, gdyby zechcieli odprawiać mszę przy naszym stole w jadalni. Co zdarzało się częściej, niż można by przypuszczać.
Wiele różnych rzeczy można powiedzieć o naszej rodzinie, ale przede wszystkim byliśmy katolikami. Spośród wszystkich marzeń naszych rodziców dotyczących ich czworga dzieci tylko jedno było niezmienne: że przepojeni wiarą i pobożnością wyrośniemy na praktykujących katolików i pozostaniemy nimi przez całe życie.?
Tak zaczyna się nowa książka Johna Grogana, autora bestsellera Marley i ja. Tym razem autor zabiera nas w krainę swojego dzieciństwa i młodości, spędzonych w kochającej się i bardzo katolickiej rodzinie. Mimo wysiłków jego rodziców, John dość szybko stwierdził, że nie jest w stanie podzielać ich przekonań i religijnego entuzjazmu. Bardzo szczerze, choć z charakterystycznym dla siebie humorem, opisuje dziecięce i młodzieńcze grzechy polegające na przykład na podpijaniu mszalnego wina podczas ministranckich dyżurów czy hodowaniu marihuany w doniczkach na parapecie - i wiele innych. Z biegiem lat coraz trudniej było mu oszukiwać rodziców co do swych przekonań i coraz bardziej się od nich oddalał, co wzmogło się jeszcze, gdy poznał znaną już z książki Marley i ja Jenny, swoją przyszłą żonę. Jednak choroba ojca kazała mu spojrzeć na ich relacje na nowo i odbyć ową ?najdłuższą podróż do domu?. To książka, która bawi i wzrusza, książka dla każdego, kto jako dziecko szukał swojej własnej życiowej drogi, i dla każdego rodzica, który próbował zrozumieć postępowanie swoich dzieci. Mówi o miłości i śmiertelności, wierze i wątpliwościach oraz o tym, że to, co naprawdę ważne w życiu, zawsze znajdzie sposób, aby nas odnaleźć.
Czasem razem z rodzeństwem liczyliśmy dla zabawy wizerunki Marii Panny w naszym domu. Kiedyś doliczyliśmy się czterdziestu dwóch. Nie brakowało ich w żadnym pokoju, a przecież nie były w nich same. Towarzyszyły im rozmaite podobizny Jezusa, Józefa, Jana Chrzciciela, Franciszka z Asyżu i najróżniejszych innych świętych oraz aniołów. W naszym domu, gdzie by się człowiek nie obrócił, wszędzie wisiały krucyfiksy, z których udręczony, umierający Syn Boży patrzył, jak jemy śniadanie, myjemy zęby i oglądamy telewizję. Były poświęcone gromnice, święcona woda i wielkanocne palmy. Różańce leżały w popielniczkach i miskach na cukierki. Miałem wrażenie, że mieszkamy w hurtowni dewocjonaliów. Mieliśmy nawet awaryjny zestaw do mszy świętej, składający się z wiekowego dębowego pudełka wyłożonego purpurowym aksamitem, w którym znajdowały się: srebrny kielich, patena na opłatki, dwa świeczniki i krzyż. Nie miałem pojęcia, skąd się wziął, ale wyglądał poważnie i mogli z niego skorzystać księża wpadający w gości, gdyby zechcieli odprawiać mszę przy naszym stole w jadalni. Co zdarzało się częściej, niż można by przypuszczać.
Wiele różnych rzeczy można powiedzieć o naszej rodzinie, ale przede wszystkim byliśmy katolikami. Spośród wszystkich marzeń naszych rodziców dotyczących ich czworga dzieci tylko jedno było niezmienne: że przepojeni wiarą i pobożnością wyrośniemy na praktykujących katolików i pozostaniemy nimi przez całe życie.?
Tak zaczyna się nowa książka Johna Grogana, autora bestsellera Marley i ja. Tym razem autor zabiera nas w krainę swojego dzieciństwa i młodości, spędzonych w kochającej się i bardzo katolickiej rodzinie. Mimo wysiłków jego rodziców, John dość szybko stwierdził, że nie jest w stanie podzielać ich przekonań i religijnego entuzjazmu. Bardzo szczerze, choć z charakterystycznym dla siebie humorem, opisuje dziecięce i młodzieńcze grzechy polegające na przykład na podpijaniu mszalnego wina podczas ministranckich dyżurów czy hodowaniu marihuany w doniczkach na parapecie - i wiele innych. Z biegiem lat coraz trudniej było mu oszukiwać rodziców co do swych przekonań i coraz bardziej się od nich oddalał, co wzmogło się jeszcze, gdy poznał znaną już z książki Marley i ja Jenny, swoją przyszłą żonę. Jednak choroba ojca kazała mu spojrzeć na ich relacje na nowo i odbyć ową ?najdłuższą podróż do domu?. To książka, która bawi i wzrusza, książka dla każdego, kto jako dziecko szukał swojej własnej życiowej drogi, i dla każdego rodzica, który próbował zrozumieć postępowanie swoich dzieci. Mówi o miłości i śmiertelności, wierze i wątpliwościach oraz o tym, że to, co naprawdę ważne w życiu, zawsze znajdzie sposób, aby nas odnaleźć.