Do podjęcia badań na Mołdawii - w konsekwencji - do napisania tej książki skłoniła mnie moja niewiedza. Z Besarabią zetknąłem się po raz pierwszy jeszcze w szkole podstawowej. W jakiejś historycznej książce przeczytałem o pakcie Ribbentrop--Mołotow i Armii Czerwonej, która wyzwalała Besarabię, ale w żadnym z dostępnych mi wówczas szkolnych atlasów Besarabii nie było. W myślach lokowałem ją gdzieś w Azji Środkowej. Czytając Sonety hymskie, polonistka nie zadała sobie trudu pokazać na mapie, gdzie to błyszczy Dniestr i wzeszła lampa Akermanu. Rozczytując się w Trylogii o Bohunie, Helenie i Horpynie, o Wołodyjowskim i Basi, o niewoli Zagłoby w tureckiej twierdzy, bezkrytycznie przyjąłem sienkiewiczowską optykę Dzikich Pól, że to gdzieś na Ukrainie. Z Mołdawią zetknąłem się w szkole średniej na lekcji rosyjskiego. W pamięci utkwił mi tekst o słonecznej i winnej radzieckiej republice i zamieszkujących ją rozśpiewanych czarnowłosych i śniadolicych dziewczętach i chłopcach. Stereotyp utrwaliła popularna ludowa piosenka, w której smuglianka mołdawanka sabirajet winograd. Radziecka Arkadia leżała na końcu świata - to już można było bez trudu sprawdzić w atlasie. Dopiero po latach, na przeraźliwie pustej betonowej drodze wiodącej od granicy rumuńsko-mołdawskiej w stronę Kiszyniowa, te funkcjonujące w mojej świadomości w oderwaniu od siebie pojęcia złożyły się w jeden obraz. Jak elementy puzzli. Odkryłem własną Mołdawię. Nie znaczy to jednak, że ją zrozumiałem.