Drugi tom cyklu "Miecz i kwiaty" jest słabszy od pierwszego. M. Mortka nie ustrzegł się w tej powieści wad typowych dla drugich tomów trylogii. Dalej jest to miłe dla oka, przygodowe fantasy w świecie rycerzy i wypraw krzyżowych, ale równocześnie postać głównego bohatera nagle przestaje się rozwijać i zaczyna drażnić naiwnością (Gaston dalej wierzy we wszystko każdemu kto do niego podejdzie i daje się wszystkim wykorzystywać), by nie napisać wprost - głupotą. A podobno wyrósł z nich w I tomie, gdzie odzieranie go z naiwności i kształtowanie charakteru usprawiedliwiały sporą dawkę jego bezsensownych działań.
Wszyscy bohaterowie miotają się po okolicy, razem lub osobno i nie robią tak naprawdę nic specjalnie istotnego, oprócz wypełniania stron i zwiększania liczebności zwłok. Wszystkie wydarzenia, które w jakikolwiek sposób są znaczące opisane są na ostatnich kilkunastu-kilkudziesięciu stronach, na dodatek z cliffhangerem godnym najgorszych tradycji seriali filmowych. Po drodze też nie jest najlepiej, fabuła jest rwana i chaotyczna a sceny opisujące np. szturm sześciu rycerzy na sześciuset jeźdźców są niezamierzenie humorystyczne. Dodatkowe wątki demoniczne i magiczne szczęśliwie dawkowane są z umiarem, dzięki czemu nie rozsadzają fabuły.
Pomimo pewnego rozczarowania pozostaję w nadziei, że kolejny tom będzie lepszy.