Przeczytane
"Malwina" męczy. I może jeszcze trochę bawi absurdalnością. Ale przeważnie męczy. Jestem fanką romansów, więc zazwyczaj nie narzekam na książki o miłości, ale przy tym wszystkim szukam jakiegoś umiaru. Tymczasem główna bohaterka, anioł - nie kobieta, ze swoich uczuć czyni problemy pierwszego świata. Ileż w tej powieści rozważań, ileż narzekań, ileż czczego gadania o sercu, które kochało, ale nagle nie kocha. Nie zabrakło tu intryg złej kobiety, chcącej przeszkodzić szczęściu Malwiny, nie zabrakło licznych balów, wyznań miłości w ogrodach, zjaw, tajemniczego brata bliźniaka, a nawet [sic!] turnieju rycerskiego. Happy endu też nie zabrakło, ale to akurat dobrze - nie daj Boże Malwina nie połączyłaby się na końcu węzłem małżeńskim z Ludomirem i Wiertemberska wysmarowałaby nam kolejną część przygód tej wspaniałej młodej kobiety. Na obronę dziełka powiem, że przeczytałam go w dwie godziny i byłam zachwycona językiem autorki. Nie polecam jednak nikomu, bo ilość tkliwości i uczuć, wylewających się z każdej strony, może przyprawić czytelnika o mdłości.