Kornelia to pisarka książek fantasy z blokadą twórczą i presją wydawcy na finalny tom sagi. Od czterech lat żyje w - zdawałoby się - szczęśliwym związku z Arturem. Marzą jej się rychłe zaręczyny i ślub. Niestety nakrywa partnera, gdy oświadcza się on ich współlokatorce...
Kornelia zabiera część ich wspólnego dobytku i przeprowadza się do domku w górach, który odziedziczyła po dziadkach. Jej sąsiadem jest jej najlepszy przyjaciel Kamil, choć nie jest to łatwa przyjaźń...
Sięgnęłam po tą książkę, bo zaufałam w ciemno jej patronce, choć nigdy tego nie robię. Myślę, że to był mój podstawowy błąd, ale skoro już zaczęłam, to postanowiłam przeczytać ją do końca - wszak nigdy nie porzucam zaczętych książek.
Przez początek ciężko było mi przebrnąć. Nie mogłam złapać wspólnego języka z bohaterką. Z czasem było trochę lepiej i nawet w jakiś sposób wciągnęłam się historię Roni i Kamila. W ostatecznym rozrachunku jestem jednak zawiedziona i złożyło się na to sporo czynników. Nie wiem czy to już jakaś różnica pokoleń, ale moim zdaniem bohaterka nie zachowywała się jak na swoje 28 lat, raczej z 8-10 bym jej odjęła. Poza tym ja nie poczułam komediowego klimatu tej książki i nie zaśmiałam się ani razu. Wszak wystraszyć kogoś jest dosyć łatwo, ale rozśmieszyć - już niekoniecznie...
Jeśli nie czytaliście, tej książki, a zamierzacie, to nie czytajcie dalej, bo będą SPOJLERY.
Cała książka została oparta tak naprawdę na trzech wątkach:
- byłego faceta, który z uporem maniaka proponuje Korni układ w trójkącie i zupełnie nie rozumie odmowy
- blokady twórczej, o której w kółko jest mowa, ale pod koniec książki jest traktowana coraz bardziej po macoszemu
- przyjaźni z Kamilem, która oparta jest na wiecznym "kto się lubi, ten się czubi".
Liczyłam, że może chociaż okaże się, że to będzie książka o relacji friends to lovers, ale nawet tego się nie doczekałam... W sumie to historia trochę o niczym, z powtarzającymi się schematami i z nijakim zakończeniem - no chyba, że będzie druga część, choć jakoś nie mam większej ochoty po nią sięgnąć...