Im bardziej się zagłębiałam w tę książkę, tym mocniej odnosiłam wrażenie, że ja już chyba poznałam tego śledczego, jego "przypadłość" zdała mi się dziwna, ale i jakaś znajoma. Rzeczywiście okazało się, że ja już jedno śledztwo z Willem Trentem prowadziłam w "Tryptyku". To, które prowadzi tym razem, wraz ze swoją partnerką Faith Mitchell, jest równie trudne, a odkrywane ofiary potraktowane równie okrutnie i bestialsko.
Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia jeśli chodzi o znajomość pozycji tej autorki, ale już nawet po dwóch czy trzech jej książkach daje się zauważyć, że lubi "mocne uderzenia" i psychopatów. Trochę przypomina mi to pisanie Chrisa Cartera, chociaż tenże, z tego co pamiętam, nie zawiesza się na jakimś temacie i nie ględzi o nim przez kilka stron. Pani Slaughter niestety, to się zdarza.
W "Genezie" potrafiła opowiadać długo, długo za długo w moim odczuciu o doskonałym mężu lekarki Sary. Jaki to on był cudny, jaki wspaniały, no cud, miód i orzeszki. Aż do znudzenia, zwłaszcza że te ochy i achy na temat męża pani doktor niczego do właściwej akcji tej książki nie wnosiły.
Jednak poza tym małym "uchybieniem", książkę czytało się naprawdę dobrze i z chęcią przeczytam jeszcze coś, w czym jedną z głównych ról "zagra" duet Willi Trent & Faith Mitchell, ciekawą postacią jest też ich szefowa Amanda 😁