Miriam Taylor to "toksyczna matka", która czyta dziennik córki Lucy i szpera w jej rzeczach, która kręci, kłamie i kradnie (choćby papier toaletowy czy środki czystości z łazienek w restauracjach); to matka, która wyjeżdża nagle z przypadkowo poznaną hipiską albo podaje na obiad zupę ze śniegu i ketchupu, żeby zademonstrować swoją finansową bezradność, matka, która targa córkę za włosy z zazdrości o kolejnego "udanego" partnera. Ale to także matka, która potrafi zrozumieć i pocieszyć w chorobie, która kosztem własnych wyrzeczeń robi córkom wymarzone prezenty, która latami przechowuje sentymentalne rodzinne pamiątki... Miejsca... dosłownie porażają swym autentyzmem. Zresztą zarówno intymna materia, jak i wspomnieniowa, "autoterapeutyczna" struktura powieści sugerują nieodparcie, że jest to książka w dużej mierze autobiograficzna i w narratorce Lucy - przynajmniej w warstwie emocjonalnej - możemy dopatrywać się samej Nicole Stansbury. Tak czy owak jej wielki talent literacki pozostaje niekwestionowany. Wyraziście nakreślone postacie, śmiałość, trafność, przenikliwość i dosadność psychologiczno-obyczajowych obserwacji, absolutna "prawdziwość" dialogów, narracyjny rozmach, znakomite wyważenie akcentów komicznych i dramatycznych to dość, by mówić o świetnej prozie.