Dla narodu zepchniętego w otchłań klęski i rozpaczy najważniejsze było ocalenie nadziei. Nadziei, że to wszystko, co wokół siebie widzimy, nie jest ustanowione ostatecznie i raz na zawsze. […] Nadzieja nie oznaczała więc biernego czekania. Zobowiązywała do tego, by między biegunami postaw skrajnych, rodzących się pod wpływem zwątpienia w polskim społeczeństwie, mozolnie szukać właściwej drogi. […] Przypływem nadziei stał się październik 1956 r., od którego właśnie prezentowany dziś „Dziennik” rozpoczynam. Tym razem – wraz z pojawieniem się w ZSRR procesów destalinizacji – zmiany w naszym kraju uzyskały mocniejszą bazę. Po XX Zjeździe KPZR w Moskwie, po śmierci Bieruta i rozruchach poznańskich klasy robotniczej wezbrała w sercach Polaków nadzieja, iż mimo wszystko, historia staje się naszym sprzymierzeńcem. Ugruntowała się w nas ona na tyle, że nawet kolejne zawody i niepowodzenia za rządów Gomułki nie zdołały jej już zgasić.