Świat znienacka pogrąża się w apokalipsie. Dziwne, zielone, spadające gwiazdy oślepiają każdego kto je widział, ślepcy zrozpaczeni swym losem skaczą z okien, a Ziemię przemierzają mordercze, inteligentne rośliny – tryfidy.
A przecież jeszcze we wtorek wszystko było dobrze, świat toczył się swoim utartym nurtem i nic nie wskazywało na to, by miał wypaść z toru!
William Masen budzi się w środę w opustoszałym szpitalu, po operacji wzroku jego oczy pokryte są grubą warstwą bandaża, nic więc dziwnego, że początkowo wszystko wydaje mu się w porządku…. Jest tylko jakby ciszej…
Dzień tryfidów choć po raz pierwszy wydany w 1950 roku wciąż rozpala wyobraźnię. Opowieść o apokaliptycznej katastrofie, która zmusza pozostałe przy życiu jednostki do przewartościowania swojego systemu moralnego i etycznego mogłaby równie dobrze rozgrywać się w scenerii XXI wieku. Dziś, lepiej niż kiedykolwiek wiemy, jak łatwo zaburzyć porządek, wystarczy jeden nietoperz i znany nam świat zostanie sparaliżowany na lata.
Największym plusem tej książki, jest jej przemyślana akcja i rozwijający się bohaterowie. Autor zadbał, by zderzenie z nowym porządkiem rzeczy odcisnęło na nich swoje piętno i wymusiło zmiany moralne i życiowe. Bardzo podobało mi się, że cała akcja „odnajdywania się w świecie po” była logicznie rozpisana i zaplanowana, a postacie miały realne problemy.
Minusem dla mnie był ...